piątek, 31 grudnia 2010

2011?

sylwester.
najgorszy w moim życiu.
let' s start.
płaczę.
ale to przecież tak bardzo nieistotne, prawda?

piątek, 17 grudnia 2010

szafa.

jestem przykładem, który przyszedł w samą porę - okrutnych ciosów, jakie zadaje czasem życie. jestem powodem, dla którego nie można brać niczego za pewnik.
.
cały tamten weekend czekałam. jak skończona idiotka, czekałam aż On się zjawi.
zaczęłam myśleć o Nim już na początku zeszłego tygodnia. ale nie tak jak zawsze. zaczęłam się zastanawiać, co będzie jak przyjdzie? co mu powiem? o czym będziemy rozmawiać? czy pocałuje mnie na dzień dobry?
.
tydzień ciągnął się niebywale długo. a ja tylko odliczałam, tak jak rok temu. odliczałam sekundy do momentu, kiedy Go zobaczę.
w piątek pojechałam do fryzjera. ot tak, żeby podciąć grzywkę.
wieczorem jednak stwierdziłam, że moje odrosty są za duże, więc ot tak o 1 w nocy siedziałam z farbą na głowie. ot tak, po prostu, prawda?
w sobotę rano wstałam i założyłam skarpetki pod kolor koszulki. wyprostowałam włosy i przeciągnęłam usta błyszczykiem. ot tak, bo zawsze w domu dbam o to, jak wyglądam.
a potem czas już tylko mijał.
.
nie przyszedł.
a jak tak bardzo na to liczyłam. tak bardzo tego chciałam. tak cholernie tego potrzebowałam.
nie umiem normalnie funkcjonować.
nie ma Go. straciłam Go. na własne życzenie.
a może nigdy mu nie zależało, tak naprawdę?
.
nie mogę jeść. nie odczuwam smaków. w ogóle. nie wiem co się stało. i bólu też nie czuję. napady lęków znów powracają, najczęściej przed snem. czasem też w szkole, ale wtedy staram się je tłamsić za wszelką cenę.
.
dziś piątek, jutro znów założę skarpetki pod kolor koszulki, wyprostuję włosy i pomaluję usta. i spędzę cały dzień czekając na Ciebie.
i spędzę cały dzień marnując mój czas na kogoś, kto się nigdy nie pojawi. na kogoś kogo, tak naprawdę, nigdy nie było.
.
to tak okropnie boli. nie da się tego nawet opisać. ból rozrywa mnie codziennie na miliony kawałków. jest coraz gorzej.
nic dla mnie nie ma sensu.
z niczego się nie cieszę.
nie chcę już walczyć.
nie mam o co.
...
tak bardzo chciałabym, żeby kogoś obchodziły moje łzy.
.
proszę wróć.
wróć i przepędź potwory z mojej szafy.

niedziela, 5 grudnia 2010

niebywałe...

nie pamiętam, kiedy tak się bałam.
nie tego, że Cię straciłam - tym razem na dobre.
czy ja Cię kiedykolwiek miałam?
nigdy nie byłeś mój.
boję się, bo czuję jak gasnę. jak wszystko to, co w sobie lubiłam i ceniłam zanika. za Twoją sprawą.
nawet nie czuję się przegrana. nic już nie czuję. mam nieodparte wrażenie, że świat stanął w miejscu i to tylko ja zapomniałam przestać się kręcić. albo na odwrót. nie mogę pozbyć się uczucia, że wiem więcej, że jestem jakby mądrzejsza o to, że zdałam sobie sprawę, jak bardzo jestem sama. choćbym nawet przez miliony minut była przekonana, że jesteśmy tak silni i wyjątkowi, wszystko jest w stanie rozpaść się w nicość. mimo, że dalej jesteś mi tak samo bliski. a nawet bardziej. stałeś mi się bardziej bliski przez swoją nieobecność. dlaczego? bo zostawiłeś mnie z czymś najgorszym. ze wspomnieniem o minionym wtedy. a wtedy było dobre. było dobre, bo było. było smutne, było płaczliwe, było gorzkie i pełne cierpienia, ale BYŁO. jestem wypełniona każdą naszą chwilą. każdą naszą wspólną sekundą. tylko naszą. mam poczucie, że nikt nigdy mi tego nie zabierze. odcisnąłeś tak ogromne piętno na moim sercu, umyśle i duszy.
nadal czuje na skórze Twoje usta i dotyk Twoich rąk, kiedy mnie pożądałeś...
jestem tak panicznie pełna braku wiary. wątpię we wszystko to, w co inni starają się wierzyć. stałam się bardzo sceptyczna.
kiedyś wierzyłam. była jakaś tam skaleczała i szara nadzieja, że mimo trudności, niepowodzeń, ciężkich doświadczeń, coś będzie. że na coś warto czekać. że o coś warto walczyć każdego dnia. przez każdą jedną, jebaną sekundę, na przekór wszystkiemu. dla innych to coś to treść życia czy jego sens.
dla mnie to coś nosi Twoje imię. zamknęłam cały swój smutny i trudny świat w nic nieznaczącym słowie : MY.

piątek, 3 grudnia 2010

animal planet

Tym się człowiek różni od zwierzęcia, że zajmuje się swoją przeszłością.

dosyć, dosyć, dosyć.
znów. już było dobrze, prawda, już mi Go nie brakowało. a teraz? teraz nie mogę przestać o nim myśleć. tak zupełnie kurwa, mimowolnie. dlaczego mnie zostawił? dlaczego nawet fakt, że byłam w szpitalu niczego nie zmienił? dlaczego kłamał? całą naszą jebaną znajomość?
brzydzę się każdym jednym Jego "jesteś dla mnie najważniejsza".
dobrze, jebał pies miłość, ale żeby aż tak się zachowywać?
i najgorsze jest to, że ja nie mogę pozbyć się poczucia, że najnormalniej w świecie jestem bezwartościowa.
dałam mu wszystko.
i to nawet nie wystarczyło.
czuję się okropnie, z dnia na dzień coraz gorzej. uciekam w naukę, która mi nie idzie, uciekam w pracę, która mi nie idzie, uciekam w życie, które mi nie idzie.
coś Ty kurwa ze mną zrobił?
wybaczyłam mu. oh wow. again. tak. czuję, że mu wybaczyłam absolutnie wszystko. teraz nie marzę o niczym innym, jak tylko żeby przyszedł i pokazał, że mu zależy. tyle, że jest już za późno, a Jemu ewidentnie nie zależy.
i nawet jeśli się pojawi, to nic Mu nie powiem. jak zawsze. stłamszę wszystko w gardle, powstrzymam łzy i uciszę krzyk w mojej głowie.
co, jeśli nie przyjdzie?
będę zabijać się dalej. bo przecież zabijając to, co było między nami, zabijam siebie.
tę najlepszą.
tę, która była tylko Twoja.
.
nie na tym powinno opierać się życie. nie tak powinna wyglądać miłość. przez Niego nie dość, że nie mam nic, to jeszcze coraz bardziej nienawidzę samej siebie.
patrzę w lustro z coraz większym obrzydzeniem. kim jestem? kim się stałam?
zimna i wyrachowana suka.
z każdym dniem zauważam coraz więcej obłudy. zewsząd. patrzę na ludzi, którzy się śmieją, tak prawdziwie i chciałabym móc śmiać się tak samo. chciałabym czuć radość. a teraz nic mnie nie cieszy. wygrany konkurs, praca, nic. wszystko jest dla mnie bezbarwne.
ostatnio tak bardzo potrzebuję zainteresowania. nie daję rady sama ze sobą. z tym wszystkim. nie czuję się kochana. nigdy się nie czułam. tak prawdziwie.
.
.
jakie to kurwa smutne.

niedziela, 21 listopada 2010

bracie...

w końcu się spotkaliśmy. ja i brat R. sprawa czysto biznesowa na dobrą sprawę.
nie stresowałam się zbytnio. jedno miałam w głowie. sprawić, żeby brat po powrocie do domu mówił o mnie, dużo i dobrze. knułam sobie w głowie już zemstę na R. za jego zachowanie, za to jak w bezczelny sposób flirtował na moich oczach z moją zawsze lepszą starszą siostrą. dużo myślałam, o tym, jak potraktował mnie R. doszłam do wniosku, że tego tak nie zostawię. miałam w planie całkowicie owinąć go sobie wokół palca. a potem zdeptać. chciałam, żeby poczuł się jak facet do wynajęcia. chciałam się zemścić. chciałam. już nie chcę.
jego brat przysłonił mi chwilowo wszystko, co się da. nie wiem, jak to zrobił, ale przebił nawet jareda.
kiedy go usłyszałam po raz pierwszy od razu pomyślałam o R. mają prawie identyczne głosy. potem go zobaczyłam. są do siebie podobni, ale brat jest młodszy. ma ciut lepsze ciało i inną twarz. przyszedł do mnie taki nieśmiały. potem dopiero wyznał, co R mu o mnie mówił. jaka to jestem mądra, zajebista i w ogóle:
"- ona zna wiele trudnych słów, bo dużo czyta, nie skompromituj rodziny, a tak w ogóle, najlepiej to w ogóle się nie odzywaj!"
R się bał. znam go. od zawsze żyje w kompleksie swojego lepszego brata, nie chciał żebyśmy ja i brat przypadli sobie do gustu.
niestety....
na początku moje zachowanie było celowe. byłam pewna siebie, nie trajkotałam od rzeczy. chciałam go pouwodzić, żeby zrobić R na złość. ale zauważyłam, że z biegiem czasu wcale nie chodziło o R. rozmawiało mi się z nim tak dobrze, jak z jaredem, jego przewaga polega na tym, że nie jest cudzy.
słucha comy, interesuje się psychologią, ma dosyć życia w cieniu lepszego brata i lubi czytać. był w toksycznym związku przez 4 lata. podoba mu się mój uśmiech i mówił do mnie "głuptasie".
jakbyśmy się znali od zawsze. czułam się przy nim, jak kobieta. moje uwodzenie osiągnęło jedno z wyższych stadiów, bo aż złamał długopis.
"-sarkazm u kobiety, jest taki seksowny", "mam nadzieję, że będę mógł cię lepiej poznać"mówił.
..........
"-to kiedy mam Ci oddać te materiały?
- no możesz podać przez R.
- no coś ty, nie przepuszczę okazji na następne spotkanie. będę w święta w domu, to wpadnę.
- przynoś najlepiej po jednej kartce, będziesz miał wiele pretekstów.
- to będzie długa i interesująca znajomość"

on mi się cholernie podoba. on jest cholernie fajny.
dlaczego, ja zawsze muszę się wplątać w koneksje rodzinne?

zafascynowana bratem swojego żonatego kochanka.
dziękuję, dobranoc.

po drugie: słabość

zawsze tak jest, prawda? zawsze, zawsze, zawsze.
tonący brzytwy się chwyta.

potrzebowałam zainteresowania,
jakiegokolwiek zainteresowania z męskiej strony.
potrzebowałam poczuć się dla kogoś najważniejsza.
tak jak rok temu.
historia zatoczyła koło, niestety z innym zakończeniem.

ta cała jazda ze szpitalem, z moim samopoczuciem, z tymi badaniami...
stałam się przez to taka bezbronna. już nie miałam siły udawać. po powrocie zadzwoniłam do Niego. żałuje. nie spotkaliśmy się, nie przyszedł, a obiecywał. nie zależy mu. gra dobiegła końca.

a ja tylko potrzebowałam odrobiny empatii. chciałam się tylko przytulić i usłyszeć, że wszystko będzie dobrze.

tak jak rok temu.
tak jak rok temu był przy mnie R. a ja już nie chciałam się bronić, myśleć, opierać, walczyć, dbać o morale.
uległam i dałam się ponieść namiętności. moja słabość zwyciężyła.
ja i on. różne dusze, jedno ciało. dojrzałość i niewiedza, siła i bezbronność. dwa światy złączone chwilowym tchnieniem.
było mi dobrze. nie tylko w tym dosłownym sensie. było mi ciepło, radośnie, bezpiecznie.
przy R zawsze czułam się bezpieczna.
był taki spragniony, byłam taka stęskniona.
---
zadzwonił telefon. żona oczywiście. odebrał. kiedyś by w życiu tego nie zrobił. nie w trakcie CZEGOŚ. zostawił mnie i poszedł odebrać. rozmawiał z nią, tłumacząc dlaczego jeszcze go nie ma w domu.
a potem wrócił. wrócił do mnie i chciał dokończyć dzieła.
to było takie bezczelne. jak on w ogóle mógł? myślał, że będę czekać tam, naga i rozpalona, jak jakaś dziwka, aż on skończy rozmowę z szanowną żoną? i jeszcze idiota pytał "dlaczego".
poczułam się upokorzona, ale przecież wiedziałam na co się piszę, wiedziałam, że to układ opierający się tylko na fizyczności.
chciałam z nim o tym porozmawiać.
"-dlaczego między nami to wszystko się dzieje? już od roku?
- nie wiem, ja po prostu lubię robić ci dobrze, a teraz wybacz, ale w takim razie to ja wracam do domu
........
........
........
........
.
.
.

- no tak zrobiłeś swoje możesz iść."

jedno wielkie upokorzenie.
miał być inny. nie chciałam od niego emocji, nie chciałam związku, nie chciałam niczego. niczego nigdy nie oczekiwałam. a on i tak mnie zranił.
potrzebowałam poczuć się bezpiecznie.
poczułam się jak dziwka. i to uczucie nie mija.

piątek, 5 listopada 2010

cudzy chłopcze

nikt nigdy wcześniej nie zawrócił mi tak w głowie, jak Ty jared.
nie wierzyłam w fascynację od pierwszego wejrzenia.
to było takie niesamowite.
kiedy spotkałam Cię po raz pierwszy, spodobałeś mi się fizycznie. cholernie. paliłeś papierosa i wyglądałeś jak niepokorny chłopiec oblany lukrem.
drugi raz spotkaliśmy się przypadkiem w szkolnym barku.

w życiu, absolutnie przenigdy z nikim nie rozmawiało mi się tak wspaniale. rozumiałeś wszystko to, co chciałam Ci powiedzieć, czytałeś między każdym wersem, rozumiałeś każdy mój sarkazm i tak bardzo mnie polubiłeś.
opowiedziałeś mi o sobie prawie wszystko. śmiałeś się z każdego mojego żartu.
patrzyłeś. tak pięknie na mnie patrzyłeś.
Ty i twoje zawsze białe skarpetki.
zaufałeś mi od razu, zrozumiałeś mnie od razu.
.
rozmawiałam wtedy z Tobą, jakbym znała Cię od zawsze.
pozwoliłeś mi być sobą.
"dlaczego jeszcze nie wpadłaś na kawę?"
polubiłeś mnie mimo odrębnych poglądów, mimo mojego feminizmu.
myślałam o Tobie długo wtedy, wiedziałam jednak, że pewnie już więcej się nie spotkamy.

ale spotkaliśmy się.
i od tamtej pory nie mogę przestać o Tobie myśleć.

cudzy chłopcze, czemu jesteś cudzy do cholery?!!?

wtorek, 12 października 2010

resztki zimnej kawy, papieros.

piszę do Niego setnego już smsa. nie wyślę go.

...źle mi.
bardzo źle, bo milczysz.
dlaczego milczysz?
być może milczenie jest wszystkim, co nam pozostało?
być może nie pozostało nam już nic.

.

zostałam sama w świecie, w którym obiecałeś mi być zawsze obok.


.
bo wszystko jest cudze.

środa, 6 października 2010

po pierwsze: miłość.

problem tkwi w tym, ze Jego nie ma. a jak nie ma Jego, to przecież cała reszta nie istnieje. obiecywałam sobie: podniesiesz się, dasz radę, będzie lepiej, kiedyś kurwa musi być lepiej. tyle, że zawsze jest "dzisiaj", a nie "kiedyś".
nie ma Go i się nie odzywa. moja siostra spytała ostatnio, czy On w ogóle ma jaja. cóż. tego nie wiem. ale jestem pewna, co do jednego. posiada dupę, w której akurat mnie ma.
co ja sobie w ogóle wyobrażałam? pamiętam wtedy... na działce... to było takie nierealne. pomyślałam sobie "tak, to właśnie to. kocham go. i on jest mój. w końcu".
do tej pory pamiętam Jego spojrzenie, zapach. pamiętam nasz śmiech, kiedy Jego okulary zaparowały. Jego pocałunki. pamiętam wszystko, co mówił. byłam tak kurewsko szczęśliwa. wymiar tamtego wieczoru jest nie do opisania.
dlaczego ja jestem taka naiwna? dlaczego uwierzyłam, że seks oralny zmieni cokolwiek? tylko seks, prawda? to tylko seks. dla Niego, to taka fajna zabawa z przyjaciółką. a potem te wszystkie słowa, które sprawiały, że czułam się jak ostatnia zdzira.
.... a tym razem to było z miłości.

a potem wyjechał, przysłał kartkę, wrócił i powiedział, że nie może dokończyć ze mną jebanego drinka, jednego jebanego drinka, bo tak się umówił z rodzicami.
i kiedy poprosiłam, żeby został, choć piętnaście minut.
wylał drinka, pocałował mnie w policzek, podziękował za miły wieczór i wyszedł.
na drugi dzień smsy. aż dwa smsy.
a teraz cisza.
jest tam.
jest z przyjaciółmi.
jest z nią.
nie jestem mu potrzebna.
czasem chciałabym, żeby znalazł mojego bloga.
czasem chciałabym, żeby zrozumiał, jak bardzo Go kocham i że jest masa rzeczy, których nigdy nie odważyłam się mu powiedzieć.
czasem chciałabym, żeby zobaczył, jak ja cierpię. i jak cierpiałam.
i do czego to wszystko doprowadziło.

tylko... czy to by coś zmieniło?
nie.
mam wrażenie, że bylibyśmy najszczęśliwszymi ludźmi pod słońcem, gdybyśmy byli sami.
bez Jego rodziców.

czasem chciałabym, żeby wiedział, że kochałabym, jak nikt inny na świecie. i dałabym mu wszystko. a nawet więcej.


WE HAD SO MUCH AND NOW IT’S ALL FUCKED UP FOREVER.

wtorek, 14 września 2010

.

straciłam siebie.

piątek, 3 września 2010

let it fall

"Nigdy nie jesteśmy tak bardzo bezbronni wobec cierpienia jak wtedy, gdy kochamy, nigdy nie jesteśmy bardziej narażeni na nieszczęście niż wtedy, gdy utraciliśmy ukochany obiekt albo jego miłość."

jestem cieniem samej siebie. jestem tak cholernie zmęczona tym, że wciąż coś musi być nie tak. tym, że On ma nadal dla mnie takie samo znaczenie.
od półtora tygodnia siedzę w piwnicy. wpatruję się w te ognisto czerwone ściany i ciągle myślę. nie ma tu światła, jedyne okno zasłoniłam czekoladową roletą.
utonęłam we własnej piwnicy.
nie mam motywacji, nie mam siły, słabnę z dnia na dzień. nie chcę się stąd ruszać. chcę tu utonąć. z dala od świata.
jestem naiwnie bezbronna. potrzebuję jakiejś zmiany. potrzebuję jakiegoś bodźca. chcę coś robić, dla siebie, dla ludzi. siedzę tutaj i przeklinam moment, kiedy po raz pierwszy powiedziałam Mu, że Go kocham. powiedziałam to rozradowana, dumna i uśmiechnięta. pamiętam ten moment doskonale. "ja Ciebie też" powiedział i mnie pocałował.
pamiętam też dokładnie, kiedy powiedziałam mu to po raz ostatni. 21 kwietnia.
jak to możliwe, że byłam taka szczęśliwa? kochałam Go wtedy inaczej, radośniej, wzajemniej. nie wiedziałam, że to wszystko będzie takie trudne. gdybym tylko mogła przewidzieć, że mówiąc Mu "kocham", po raz pierwszy dam Mu nieodwołalne prawo do zabicia mnie. zabicia? złe słowo. do zabijania. powolnego, destrukcyjnego zabijania. mojej radości, uśmiechu i tych wszystkich cech, które w sobie lubiłam.
byłam słabiutka, zabawna, lekka mentalnie. mówiłam ludziom o tym, co czułam, nie wstydziłam się łez. nie wstydziłam się czuć i żyć. nie chowałam emocji.
chciałam kochać.
a teraz już tylko się tego boję. miłość kojarzy mi się tylko z cierpieniem.
to wszystko jest takie bez sensu. mam dwadzieścia lat i tak cholernie skomplikowane życie.


ile można?
tak marzyć, żeby marzenia się spełniły?

little

"Ona i on. Niepodobni do siebie i nierozłączni, będą wkrótce dla siebie straceni. Nie rozstaną się z sobą, zatracą jedno w drugim. Jak na kartach do gry, gdzie dwie odwrócone do góry nogami postaci są złączone pośrodku. Ich ciała się stykają, lecz one patrzą w przeciwne strony. Na przecięciu światła i wspomnień, zapożyczonych słów i snów śnionych na nowo, na styku ciszy i łez dwie odmienne osobowości jednak się spotkały. Miłość jest zawsze wspomnieniem miłości. Pragnienie zapomnianym pragnieniem. Spotkanie dwóch równoległych historii jest zawsze przypadkiem. Podwójny mat."


nie spałam dzisiaj w ogóle.
myśląc o smutku wypełniłam czas.
czas ucieka.
i nie wróci.

wtorek, 31 sierpnia 2010

nie musiałabym się Tobą dzielić, nie, nie...

popłakałam się. popłakałam się, bo na Jego fejsbuku jakaś panna na tablicy napisała dwa buziaki. oczywiście to nie jest przyczyna mojego smutku, ale przerażające jest to, co sobie uświadomiłam. nie mogę przecież odciąć Go od wszystkich kobiet świata, czyż nie? tak się po prostu nie da, choćbym bardzo chciała. a ja mam jakąś obsesję, każda kolejna nawet jego znajoma jest dla mnie jakimś tam zajebistym zagrożeniem. to pewnie przez wzgląd na moje niskie poczucie wartości. a On dzwoni. a ja nie odbieram. nie umiem wcisnąć tego pieprzonego guzika i powiedzieć, że cierpię. i że jestem słaba. tchórzostwo? oczywiście, przecież to najłatwiejsze. nie wiem, nie mam planu na to, co zrobię, kiedy on wróci do polski. jedno wiem na pewno. świruję. nie mogę się skupić, nie mogę się uczyć, świruję. cóż.
od jakichś dwóch tygodni moje życie to koszmar. to co dzieje się w domu przechodzi ludzkie pojęcie. słowa, jakie są wypowiadane... gesty... miny... krzyki... awantury. nie poznaje ludzi, z którymi przyszło mi mieszkać. jestem tak cholernie sfrustrowana. jestem tak strasznie bezradna. jestem tak okropnie samotna. nikt nie wie. przecież nikt nie wie. żadna ze stron nie wie o drugiej stronie lustra. dlaczego oni wszyscy nie chcą się nawet domyślić, że ja mam aż tyle problemów? kurwa mać.
dlaczego to wszystko nie może się jakoś tak rozmyć? rozpłynąć we mgle?
dlaczego przez wszystko muszę się tak intensywnie przedzierać, non stop walczyć, cały czas. nieustannie.
ja nie chce żeby to tak wyglądało.
nie chce.

piątek, 20 sierpnia 2010

trust

tak bardzo chciałabym znaleźć kogoś, komu mogłabym opowiedzieć o sobie wszystko.
tak po prostu.

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

przeciąg trzasnął złudzeniem.

drobne sprostowania :
- teraz leci do grecji, z nią i resztą paczki,
- 10 września lecą do hiszpanii. we DWOJE.

z nią? tylko z nią??!! jakim prawem? po tym co się wydarzyło? po tym, co powiedział? jakim prawem? sami, do hiszpanii na 11 dni.

- to co wydarzyło się między nami? cóż. "stało się i się nie cofnie. "
a potem już tylko zaczął majaczyć. tak najłatwiej, prawda? zrzucić winę na mnie. umyć ręce. no tak, w końcu to ja się na niego rzuciłam. śmiech na sali.

"- między normalnymi przyjaciółmi takie rzeczy się nie dzieją!
- haha to najwidoczniej nie jesteśmy normalnymi przyjaciółmi. "

jaki On ma tupet, chryste!
i znów to ja wyszłam na tę najbardziej naiwną, no bo co ja sobie wyobrażałam, prawda?
czyli dla Niego to było nic. jedno wielkie nic.
okazał się cwańszy, okazał się bardziej przebiegły.

... dziś rano było niemal tak, jakbym się spodziewała czegoś niezwykłego. teraz, kiedy prawo rządzące codziennymi czynnościami zostało załamane.

przyjaźń, przyjaciele..... kurwa, jak ja tego nienawidzę. nienawidzę tych słów!!!

i teraz dotykam jego przyjacielskiej obojętności. to jest tak, jakbym trzymała rękę na rozpalonym żelazku. i trzymam tę rękę w nadziei, że się mylę, że to nieprawda, że to mój wymysł. tak chciałabym coś zmienić, przecież nie jesteśmy wieczni. po co czekać aż coś się wydarzy? aż ktoś nam pomoże? może lepiej od razu powiedzieć prawdę, niż oszukiwać się w nieskończoność.


kiedy coś przegapiłam?

On jest mistrzem mówienia, że od dziś nie ma jutra.

sobota, 7 sierpnia 2010

tam tam, tadam.

"biorę sobie ciebie za żonę i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci. tak mi dopomóż panie boże wszechmogący i wszyscy święci"


podobno aż 50% małżeństw w polsce się zdradza. i jak tu wierzyć w cokolwiek?
pffff i kto to mówi, czyż nie?
zakompleksiona panna z bloga, która sama ma romans z żonatym facetem. ma? a może miała? sama już nie wiem na jakim to jest etapie.
nie zawsze miałam do tego takie podejście.
jeszcze do niedawna wierzyłam w miłość, w szczęście, w ludzi.
i nagle, jakoś tak zupełnie dziwnie, zaczęłam zauważać, że wszystko wokół to jedno wielkie szambo.
a potem na dodatek utopiłam się w tym szambie.
zastanawiam się gdzie jest moja moralność, gdzie ją zgubiłam?
nie chodzi tylko o R. chodzi o nich wszystkich.
od jakiegoś czasu mam nieodparte wrażenie, że to się nie zmieni. syndrom czerwonej lampki. dlaczego nie mogę się przemóc, dlaczego uciekam i się odcinam?
przecież nawet z R tak było. to zabrzmi okropnie, ale swojego czasu był dla mnie swoistym trofeum. najpierw było super, byłam doceniona, zaskoczona, potem nadeszły wyrzuty i nieustanne przemyślenia, potem bałam się, że to emocje, a na końcu po prostu mi się znudził. tak, był taki okres, że miałam dosyć. ale to i z jego winy. czułam się tak cholernie ograniczona. a potem nastały te dni przerwy. ciekawe czy coś zmienią. tęsknię za nim. tęsknię za naszymi rozmowami. tęsknię za tym, że był.
gdzieś, jakoś tam figuruje w moim sercu.
ale jako kto?
nie mam pojęcia.
nie jest to groźne. ostatnio, kiedy byłam na tym ślubie, wyobrażałam sobie R z żoną.
nienawidzę ślubów, strasznie mnie dobijają.
i ta cała szopka, coś w stylu "pokażmy ludziom, jacy jesteśmy kurewsko szczęśliwi".
a może będą? może ci wszyscy ludzie będą szczęśliwi, a tylko dla mnie szczęście jest abstrakcją? może zgorzkniałam już do reszty? a może by to moje wewnętrzne nieszczęście oblać lukrem uśmiechu?

w nic już nie wierzę.

wtorek, 27 lipca 2010

"no i ciekawe kiedy znów będę przez niego płakać...?"

"Spadnę tak już 15 raz
Głową w dół oczami na twarz
Spadnę tam gdzie stałeś
Gdzie ostatni raz cię widziałam"



... knock, knock
who's there?
me.
you?
yes, me. so...stupid. as always.



i teraz fundamentalne pytanie: "czy czuję się wykorzystana?"

jeb, jeb, jeb.
.
to było tylko błaganie o kontakt, to było po to, by ugłaskać mój rozsądek.
przecież to się nigdy nie skończy.
niech jedzie.
może ona, nagrzana śródziemnomorskim słońcem będzie smakować lepiej niż ja.


p.s. czy jest sens pisać co czuję? wystarczy zerknąć w historię.

czwartek, 8 lipca 2010

kolej.

no dobra.
czyli się zdystansowałam. to super. ale czy moje emocje też? o nie, one nie. one aż buzują w środku ciesząc się "wtedy".
wczoraj była piękna pogoda. zwłaszcza na kolei. było ciepło, chmury wyglądały jak wacik namoknięty atramentem, wiało. wiatr był ogromny. siedziałam na peronie, obserwowałam, jak trawy wokół tańczą i paliłam papierosa. bardzo ciężko było mi go odpalić. zapałki gasły jedna po drugiej zawsze wtedy, kiedy już prawie się zapalił. aż w końcu się udało. i co? i smakował wyjątkowo.
bo papierosa nie należy palić na szybkiego w byle jakim kącie. potrzebna jest celebracja. musi być kawa i dobre babskie pogaduchy, whisky i sarkastyczne spojrzenie na rzeczywistość albo tak jak wczoraj.
stary opuszczony peron, zapach metalu, rdzy i trawy. wysokie. zewsząd. papieros zapalony w trudzie i myśli.
dużo myślałam. znów.
w końcu byłam z dala od wszystkich. byłam sama. pachniało dzieciństwem, nie było upału, nie było chłodno. wszystko było akurat, więc mogłam w spokoju pomyśleć nad tym, co się stało i co będzie dalej.
ze mną i z Nim jest tak jak z tym papierosem. moje ogromne, liczne starania. czy coś dały? pewnie nie, ale wiem jedno. jest pewna płaszczyzna, na której zmieniło się wszystko.
patrzy na mnie inaczej. wiem to.
ja? cóż. tradycyjnie udaję, że mnie to obeszło. że mnie to nie obchodzi. że tamte stanowczo zbyt namiętne pocałunki nic nie znaczyły, że to co mówił słyszę od każdego, że to nie zrobiło na mnie wrażenia.
na drugi dzień obudziłam się, na szafce stał bukiet od niego. zerwał je tam, na kolei na pierwszym spotkaniu. uśmiechnęłam się, a potem już tylko się bałam. dopadł mnie ogromny strach. od tamtej chwili nie cieszę się, a mogłabym przecież. drżę myśląc co dalej.
i te cholerne emocje. znam siebie doskonale i wiem, że są uzależnione od Jego słów, czynów i gestów.

ja to tylko ja.
On to aż On.

to chore.
nie wiem.
nie wiem.
nie wiem.

nie miało iść tym torem.

niedziela, 4 lipca 2010

private emotions

And wherever you may find it
Wherever it may lead
Let your private emotion come to me
Come to me.


niestety. czasem tak się dzieje i sprawy wymykają się spod kontroli.
Jego laska? ściema. podobno.
i znów to przeklęte "kocham" wlazło mu wczoraj na usta.
był pijany.
oboje byliśmy przecież.
i co będzie teraz?
jak spojrzymy sobie w oczy?
wczoraj nie da się określić mianem rozsądnego.
bo wczoraj wygrały emocje. przyćmiły wszystko, prawda?
wczoraj oboje czuliśmy to samo.


baby can't you see?


You're the only one who can shine for me!

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Gloomy sunday

mój właściwy dramat rozpoczął się w niedzielę, ale tak naprawdę ostatni miesiąc był koszmarem. sesja, brak czasu, szpitale, badania, krew. dużo krwi. stres, brak apetytu, wymioty, ból. nie tylko fizyczny.
był taki moment, że już widziałam światełko w tunelu.

jednak zadzwonił. odebrałam. tak długo czekałam na ten telefon, a kiedy ucząc się kategorii syntaktycznych i wnioskowania z kwadratu logicznego na egzamin z logiki prawniczej, usłyszałam "sweet dreams" i zobaczyłam, że wyświetlacz mojej nokii rytmicznie miga, ogarnęła mnie euforia.
rozmawialiśmy jakieś 10 minut. mówił, że tęskni, że bardzo...
mówił i mówił, a ja znów nabierałam się na jego słowa. puste, nic nieznaczące słowa. tylko słowa.
mieliśmy się spotkać, ale mnie na szczęście lub nieszczęście wypadł egzamin. w niedziele więc napisał, że spotkamy się, kiedy On wróci znad morza.

nie mogłam się powstrzymać. musiałam to napisać, musiałam wiedzieć.

"z kim jedziesz?"

"jedziemy w dwie pary, domek letniskowy we władysławowie. wracam w poniedziałek to ... (bla bla bla)"

"miłych wakacji ****"

nie pojął aluzji.
On jeszcze nie wie i prawdopodobnie nigdy się nie dowie, że odebrał mi ochotę na cokolwiek.
i wtedy tak cholernie żałowałam, że odebrałam telefon.
morze, zachody słońca, wolność. dwie pary. On z nią i jego kolega z dziewczyną.
On i nieznana mi ona. moja lepsza wersja.
razem.
nad morzem.
nad tym samym bałtykiem, nad który kiedyś obiecał mnie zabrać.
"żebyśmy w końcu byli sami, wbrew wszystkiemu" - pamiętam te słowa lepiej niż cokolwiek innego.
wiadomo przecież, że nie pojechał tam, żeby się opalać, ale po to, żeby się z nią przespać.
i to ją będzie dotykał, to jej będzie mówił pięknie do ucha i to ją będzie całował po wewnętrznej stronie nadgarstków.

a jednak nie jest łatwiej zapomnieć, a muszę przecież.

strasznie płakałam. w dzień, w nocy i znów w dzień. moje oczy wyglądały, jak dwie zalergizowane azjatyckie szparki.

ale najgorsze będzie przecież, kiedy On wróci.
pewnie i ona będzie tu DO NIEGO przyjeżdżać. na mój teren.
...
nie mogę przecież zamknąć się w domu na całe wakacje, mimo że tak bardzo bym tego chciała. nie mogę.
.
nie pojmuje skrajności moich reakcji. przecież na tym etapie powinnam mieć to gdzieś. przecież nie mogę mieć do niego pretensji o to, że układa sobie życie. przecież sama Go o to poprosiłam.
przecież to wszystko nieuniknione. nadszedł czas, że moje lęki wyłażą z głowy i stają się rzeczywistością.

nie mogę mieć żalu. bo sama jestem w quasi związku z R.

to wszystko jest takie popierdolone.

dużo myślę o R.
to byłby piękny związek.
byłoby fajnie gdybym nie musiała hamować moich uczuć i emocji.
byłoby.

a i on przecież zaczął nagle opowiadać mi tyle o rodzinie. dzieli się ze mną każdym szczegółem. opowiada o tym, jak spędzają weekendy. pf. mógłby sobie darować.
nie mam pretensji. niczego nie wymagam, ale nienawidzę tego słuchać. z resztą... myślę, że to nie było najgorsze. samo wysłuchiwanie. najgorszy był ten złoty element na jego palcu, który nagle wrócił na swoje miejsce z niewiadomych mi przyczyn. w poniedziałek. nie mogłam tego znieść. nie wiem czemu. nie mogłam patrzeć na jego prawą rękę. kiedy tylko to zauważyłam od razu mnie sparaliżowało.
bo to przecież trwa już ponad pół roku. i tylko sobie wmawiam, że mnie nie rusza.
uświadomiłam to sobie w momencie, kiedy jego obrączka zaczęła tak bardzo mnie razić. niby nic. dla niego zwykły przedmiot. dla mnie wyraźny sygnał przynależności.
przynależności, której przez własny egoizm nie szanuję.
.
i ten wczorajszy powitalny demotywator na stronie głównej z podpisem:

"było miło, ale muszę wracać do żony i dzieci"

nawet internet musiał mnie tego dnia dobić.


"Zupełnie inaczej jest, jeżeli masz kogoś, kto cię kocha. To ci daje setkę powodów, aby żyć. Ja ich nie mam."

Jonathan Carroll

sobota, 29 maja 2010

get out of my head!

mam konwulsyjną wręcz potrzebę, by do Niego zadzwonić. nie wiem, co będzie dalej. to już miesiąc. moje myśli niestety coraz częściej krążą tylko wokół Niego.
co u Niego?
jak sobie radzi?
czy już ułożył sobie życie?
co do mnie czuje?
czy o mnie myśli?
i ta cała niepotrzebna reszta pytań, pozostawionych bez odpowiedzi.
chciałabym chociaż Go usłyszeć. wiedzieć, że wszystko okej. mam poczucie, że wyrządziłam Mu świństwo. nie chce sobie nawet wyobrażać, jak On musiał się czuć. najpierw, kiedy to usłyszał i potem, kiedy jego telefony pozostawiłam bez odpowiedzi.
.
zaczął mi się śnic. od tygodnia, noc w noc ten sam sen. trzęsienie ziemi, a On mnie ratuje. tak było, prawda? ilekroć miałam trzęsienie w życiu zawsze mogłam chociaż zadzwonić.
zostałam z niczym i to na własne żądanie.
wszystkim jest tak łatwo mówić. "olej go, będzie inny, znajdziesz kogoś, to jest lowelas, frajer".
tylko, że On należał do mnie. tylko do mnie. miałam swój kawałek świata. tylko ja i On. nasze sprawy, nasze problemy, nasze spotkania, nasze rozmowy. bo On był MÓJ.
a teraz co? a teraz wszystko jest cudze. jestem ja i ICH sprawy. chciałabym mieć jakiś kawałek własnego życia. tylko mojego. jestem przemęczona zajmowaniem się sprawami innych. pogubiłam się w tym wszystkim i znowu niestety zapomniałam o sobie. nie ma mnie. ja nie istnieje. nie tylko dla innych. przede wszystkim dla siebie samej. a to smutne.
czyli jednak stało się tak, jak przewidywałam, mam to czego chciałam.
samotność.
teraz już nikt mnie nie zrani.

sobota, 22 maja 2010

It all fades in time.

I get weak
I get weary
I miss sleep
I get moody
I'm in thoughts
I write here
I'm in love
I walk on


rmf-fm. "october & april". cios poniżej pasa. tęsknię za Nim. bardzo. tak bardzo. za bardzo. myślę, wspominam, tęsknię. i albo słyszę "o&a" albo "sweet dreams"- Jego ulubioną piosenkę.
"I just wanna him to let me go...

and now when he has

it hurts me more then anything else in a whole world."


jest mi tak cholernie źle.

nagle po prostu przestał się odzywać. czyż nie taki miałam zamiar? zniechęcić Go do siebie? tak, owszem. co nie zmienia faktu, że to tak bardzo boli. 2 tygodnie 7 telefonów i jeden sms. i tyle. i dał za wygraną. czego ja się tak właściwie spodziewałam? że będzie się kajał i błagał o moje względy? być może.

może chciałam dać mu tylko nauczkę? może chciałam, żeby dał mi spokój i zdecydowałam się na to tylko dlatego, że miałam pewność, że nie da za wygraną? był w domu w zeszły weekend. to był pierwszy raz od momentu, kiedy wyjechał na studia, kiedy się nie widzieliśmy podczas Jego pobytu w domu.

a może faktycznie chciałam się z Nim pożegnać na dobre? nie przypuszczałam tylko, że to takie trudne. znów źle przewidziałam zdarzenia.

miałam cichą nadzieję, że kiedy zerwę z Nim kontakt będzie mi lżej zbudować coś z Da.

o właśnie! Da się zakochał.

no oczywiście, że nie we mnie. to byłoby zbyt piękne. to jakaś koleżanka z roku. płakałam znów bardzo długo. bo to takie przykre, kiedy nagle twoje marzenia pękają, twoje złudzenia się rozmywają, twoje odczucia okazują się błędne. to smutne, że znów oszukiwałam siebie. do tej pory zżera mnie ciekawość, która to. nie wiem czy chce wiedzieć. następna lepsza ode mnie. kolejna. ZNOWU.

czy już zawsze będę TĄ DRUGĄ?

tak przecież było ciągle. cały czas krok za kimś, wiecznie czegoś brakowało, zawsze ocierałam się o piedestał, ale nie byłam w stanie na nim tak po prostu być.

ja wiem, że mi tak wiele brakuje. i że mam tyle wad. i że bywam nie do zniesienia. jestem świadoma tego, że jest tak wiele innych, lepszych ode mnie.

ale jestem tylko przykrym człowiekiem.

i za często marzę, by ktoś mnie pokochał.

Doors slam
Lights black
You're gone
Come back
Stay gone
Stay clean
I need you to need me

niedziela, 9 maja 2010

?

do u remember me?
we used to be friends when u were a single.

i znów zarzucam sobie egoizm, zazdrość i tę całą resztę.
nie jest łatwo.


to dziwne patrzeć na własne marzenia, kiedy spełniają się komuś innemu.

poniedziałek, 3 maja 2010

so just pull the trigger

zaczynam bzikować. na niczym nie mogę się skupić. jest mi ciężko. ciągle myślę o Da. wystarczy, że raz nie odpisze mi na smsa, albo będzie chłodny podczas rozmowy, a ja już zaczynam świrować. może to tylko kolejna nadinterpretacja, a może faktycznie coś się psuje. nie wiem. zawsze, kiedy spotykam Jego, to potem nie wierzę w moją przyszłość z Da.
wczoraj wieczorem zraniłam Go. powiedziałam coś, co dotknęło Go w samo serce. wszystko wczoraj było takie surrealistyczne, oderwane od rzeczywistości. jak zawsze nie mieliśmy o czym gadać, jak zwykle było specyficznie, emocje jak zawsze wisiały nad nami.
od tylu lat zarzucałam mu, że nie potrafił się zdecydować. wczoraj doszłam do wniosku, że to ja powinnam wybrać. albo On, albo nowe życie. wczoraj, jak nigdy chciałam być z nim szczera. rozmowa potoczyła się dość dziwnie. byłam chłodna, bez emocji. do czasu kiedy nie zaczął opowiadać mi o tych tabunach kobiet, które go tak strasznie uwielbiają. a potem jeszcze powiedział o tej, z którą rzekomo spał. nie wierzyłam w ani jedno jego słowo. nie chciałam wierzyć. wiedziałam, że kłamie, ale gdzieś tam w środku tak bardzo mnie coś bolało.
...
"-mam do ciebie prośbę. spełnisz ją? na wzgląd tego, co było między nami? ze względu na to jak bardzo mnie szanujesz i jak jesteś ze mną związany?
- tak.
- pojedź do łodzi, ułóż sobie życie i zapomnij o mnie. to nasze ostatnie spotkanie. "
...

staliśmy przed drzwiami mojego domu, on płakał, a ja miałam wrażenie, że z bólu zaraz eksploduję. miałam zimne spojrzenie, kiedy zadawał te miliony pytań, potrafiłam tylko milczeć. to było chyba najgorsze doświadczenie. widziałam, jak cholerny ból mu zadaje. jego cierpienie było wręcz namacalne. i kiedy na pytanie czy tego chcę, czy to pewne, odpowiedziałam: tak. nie zadrżał mi nawet kącik ust. patrzyłam mu w oczy i mówiłam to tak stanowczo.
przez cały ten czas najbardziej bałam się Go stracić, a wczoraj sama wyrzuciłam Go ze swojego życia. boli. skurwysyńsko.
musiałam podjąć w końcu tę decyzję. lepiej nie mieć nic, niż mieć coś na niby. muszę zacząć od nowa. nie mogę dłużej przez niego cierpieć. to zbyt toksyczne.
boję się, że to już zawsze tak będzie. że zawsze będę od niego uzależniona emocjonalnie, że się nie uwolnię.
tak bardzo się boję, że zostanę z niczym.
przekreśliłam coś tak wielkiego, by ratować siebie. jak narazie wcale nie jest lepiej.
tak będzie lepiej. dla niego, dla mnie. to zabijało nas oboje. ktoś musiał pociągnąć za spust.

środa, 21 kwietnia 2010

w deszczu maleńkich żółtych kwiatów

wydarzyło się tak dużo.
moje urodziny. Da z miśkiem i różą. impreza. D szepczący mi obleśne świństwa do ucha.
-On-
ten, któremu w przeddzień imprezy A i rockman otworzyli oczy. zrobili to nagle. a ja mogłam tylko krzyczeć w środku.
...dusza krzyczy, usta milczą...
powiedzieli mu absolutnie wszystko. to, czego zawsze bałam się tak bardzo. byłam przekonana, że to wywoła jakiś skandal. a tu nie. przemyślał, przeprosił i teraz tak bardzo żałuje.
...
tylko, że teraz to już nie ma znaczenia.
już nie.
zakochałam się i wiem to na pewno. niestety? nareszcie?
całe wczoraj z nim spędziłam. całe dzisiaj też. Da. zwialiśmy z wykładów i tradycyjnie udaliśmy się w tamto miejsce. dziś było inaczej. dziś było lepiej. dziś, kiedy trzymaliśmy się za ręce. dziś, kiedy mi śpiewał. dziś, kiedy się do mnie uśmiechał. dziś, kiedy się na mnie tak ładnie patrzył. dziś było nasze.
po prostu siedział ze wzrokiem utkwionym w moich oczach, tak że przez chwilę wydawało mi się, jakby rzeźbił dla nas obojga, w powietrzu intymny świat, do którego nikt nie ma dostępu.

to jeden z takich momentów w życiu, kiedy wszystko nagle wskakuje na właściwe miejsce i wie się, bez cienia wątpliwości, że to co się czuje, to właśnie jest szczęście. co więcej, człowiek staje się świadomy tego, że życie nie będzie takie jutro, pojutrze ani nawet jeszcze dzień później, ale ta świadomość pomaga mu tym bardziej doceniać to uczucie.

szczęście. przy nim to takie proste. przy nim nie ma niczego. nie ma problemów, nie ma ludzi, nie ma reszty świata. zawsze kiedy siedzimy razem moje myśli krążą tylko wokół niego. nie myślę o tym, co będzie za godzinę, jutro. nie ma przyszłości. przeszłości tym bardziej. jest teraźniejszość. jestem ja i on. jesteśmy my.

do tej pory pamiętam dotyk jego ręki. to było takie dziecinne. trzymaliśmy się za ręce, jak dzieci w podstawówce. i ten moment, kiedy mruczał mi do lewego ucha. na samą myśl mam dreszcze.
mój mózg bardzo szybko zapamiętał jego zapach. czasami, kiedy bardzo intensywnie o nim myślę i zamykam oczy, to czuję ten zapach. nie wiem skąd, nie wiem jak. a potem nagle czuje te mrówki w sercu. zastrzyk hormonów.
uwielbiam go. czekam, analizuję, tęsknię.
panicznie się boję. wiem, że stąpam po cieniutkiej linie. albo dojdę do końca i będę w końcu szczęśliwa albo wpadnę w ogromną przepaść. bezpowrotnie.
wierzę, że mi się uda. czuję, że jest ogromna chemia między nami. tak bardzo tego pragnę.
potrafimy godzinami rozmawiać o tak wielu rzeczach, ale kiedy trzeba po prostu milczymy. patrzymy się na siebie i milczymy.
jego zapach został na moich włosach po lewej stronie. jak miło było zasypiać czując ten zapach.

...
czy pół roku temu uwierzyłabym w to, co się dzieje? nadal nie wierzę.
...
powoli.

piątek, 2 kwietnia 2010

marazm

cóż. tak jest zawsze, prawda? jak się coś sypie, to po całości.
nie mogę płakać.
nie miał prawa. nie powinien tego mówić. zabroniłam mu przecież.
no, ale R przecież musi się usprawiedliwić, czyż nie?
ja mu nie opowiadam o swoich wątpliwościach, nie mówię o swoich lękach związanych z tym, co się między nami dzieje. nie opowiadam mu o tym, że się boję, że mam świadomość tego, że powinnam to skończyć, a nie mogę. nie marudzę mu, że mam wyrzuty sumienia. nie mówię mu, kim dla mnie jest i ile dla mnie znaczy.
to wszystko po prostu się dzieje i tyle. jestem dorosła, wiem jakie mogą być konsekwencje. jestem świadoma tego, jak wygląda sprawa i w co się władowałam.
i, co najważniejsze, niczego od niego nie wymagam.
nawet mi przez myśl nie przeszło nigdy, żeby żądać od niego rozwodu.
tylko, że on myśli inaczej.
jestem zła, rozgoryczona. wściekła.
podczas naszej rozmowy traktował mnie, jak dwulatkę, która nie wie na czym stoi. nienawidzę TYCH rozmów. włącza mu się od czasu do czasu kac moralny i ględzi mi, chcąc się oczyścić. najpierw zaczął mi tłumaczyć, jak idiotce, jak to wszystko wygląda. potem miał czelność mówić o tym, co niby ja rzekomo czuję. i o tym, czego nigdy nie będzie mógł mi dać. i o tych swoich pieprzonych zobowiązaniach. samo ględzenie nie było najgorsze.
powiedział, że mu na mnie cholernie zależy, że to co czuje do mnie, nie czuje do żadnej innej osoby na świecie.
SKOŃCZ! SKOŃCZ! ZAMKNIJ SIĘ! moja głowa krzyczała.
potem dodał, że jest mu dziwnie, bo dorastałam na jego oczach i to dla niego ma lekko kazirodcze zabarwienie. opowiadał, jak to wychodząc ode mnie obiecuje sobie, że już tak nie będzie, że to skończy, a potem za każdym razem, kiedy patrzy w moje oczy, świat przestaje dla niego istnieć.
tak bardzo chciałam, żeby się zamknął. wiedziałam, że z tego coś wyniknie. wiedziałam, że będzie źle. moje próby zaprzestania naszej fascynującej konwersacji spełzły na niczym. byłam w stanie tylko patrzeć w bok i kiwać głową.
nie potrafiłam się nawet na niego spojrzeć.
następnie dowiedziałam się, że on nigdy nie chciałby mnie zranić (który raz to słyszę?) i nie wybaczyłby sobie, gdybym przez niego płakała.
co za schematyczne działanie. aż się wzruszyłam kurwa.
oczywiście najlepsze zostawił na koniec. zaczął od słów:
"chcę być z tobą szczery"
te słowa nie wróżą nigdy nic dobrego.
potem się uzewnętrznił i przyznał do tego, że mnie "wykorzystuje", bo wszystko zaczęło się między nami dlatego, że miał i nadal ma poważny kryzys w małżeństwie.

...
a reszty już nie słyszałam.
jest jakaś ogromna część mnie, która mu zaufała. a on potraktował mnie jak narzędzie.
kolejny, następny, wspaniałomyślny.
nie kocham go w żaden sposób, ale jakby nie patrzeć, łączą nas bardzo, ale to bardzo, silne uczucia.
a ja przecież nie mogę niczego od niego wymagać. nie mam prawa. i tu rodzi się we mnie ogromna frustracja.
///
potem zostałam tylko ja i moje myśli. czuję się fatalnie. R ukoronował dzieło. najpierw On proponuje mi seks bez zobowiązań, a potem ten szczerze wyznaje mi, że jestem narzędziem. przecież sprawa byłaby idealna, gdyby on po prostu nie zaczynał tej rozmowy. wszystko by zostało nieruszone.
i jeb. rozjebałam się. tak bardzo mam dosyć mojego życia. tej jebanej codzienność, tego, jak to wszystko wygląda. mam dosyć swoich ograniczeń i barier.
czy ja kiedykolwiek będę szczęśliwa? czy zawsze już będę musiała zadowolić się tymi ironicznymi ochłapami losu, jakie przynosi mi życie?
nigdy żaden facet mnie nie kochał, zawsze mi czegoś brakowało.
dlaczego chciałam oszukać siebie, że jest inaczej?

poniedziałek, 29 marca 2010

schowajcie mnie pod jakąś egidą

historia prawa rzymskiego. fascynujące. tak się zastanawiam, czy ta "historia" mnie opuści kiedyś? zmuś się. naucz się czegoś. jutro masz kolokwium. pf.
czy to już jest nadużywanie wolnej woli w tym momencie?
nie mam bata nad sobą i tu jest problem. mam za dużo wolnego czasu na myślenie.
...
zupełnie do niedawna czułam się tak dobrze ze sobą i z tym, co się działo. akceptowałam życie. cieszyłam się z tego, że coś mam, a nie smuciłam za bardzo z braku czegoś.
w końcu. po tylu latach wyszłam ze skorupy i postanowiłam stawić czoła największej przygodzie. wyruszyłam w podróż. ciężką i męczącą wędrówkę wgłąb siebie samej. bardzo wiele się o sobie nauczyłam, ogromnie wzmocniłam się psychicznie, ale to nie najważniejsze.
najważniejsze jest to, że ja na tej drodze spotkałam samą siebie.
bardzo fajnie jest spotkać samą siebie. w końcu.
było mi z tym wspaniale. nie byłam zależna duchowo od innych. byłam ja i tylko ja i moje karminowe usta. ja byłam najważniejsza. znalazłam miejsce, w którym czuję się dobrze. poznałam wspaniałych ludzi. żyłam.
a potem wszystko pękło. jak bańka. każdy ma swoją bańkę. moje pękają stanowczo za szybko. znów mam poczucie, że tracę kontrolę nad wszystkim. bo mi zależy. boję się, bo dziś już wiem, że mi zależy. są tego dowody.
zawsze uzależniałam się od innych i skutki mojego uzależnienia były tak bolesne.
nie mogę powstrzymać tego procesu.
odwiedziła mnie bezradność i tylko tutaj mogę opowiedzieć to światu.
problem nie tkwi w tym, że ONI nie zrozumieją.
problem w tym, że ja już nie umiem mówić o sobie. potrafię tylko pisać. ten blog doprowadził mnie do schizofrenii.
w rzeczywistości potrafię się pięknie uśmiechać, rzucać dowcipami, być zgryźliwa i figlarna. bo to łatwiejsze uśmiechać się, niż mówić o sobie.
tutaj pękłam. mam ochotę, taką hiperboliczną ochotę się przytulić. przestać być twarda i zahamować proces pomagania innym. stać się znów najważniejsza dla siebie. i w końcu dla kogoś.

'Cause we all need saving sometimes.

a jutro znów moje usta będą ociekać karminem.

niedziela, 28 marca 2010

wczoraj

wczoraj było dobre. nawet bardzo.
było zimno, padał deszcz, grill się nie chciał rozpalić, a czas leciał za szybko.
miałam bardzo zły humor na początku. DA nie przyjechał. i wcale problem nie tkwił w tym, że nie przyjechał. napisał, że to problemy rodzinne, ale czy na pewno? a może zwyczajnie nie chciał przyjeżdżać? może to tylko głupia wymówka? nie mogę przestać się nad tym zastanawiać. jakby było mało, to on, całe wczoraj dzwonił i pisał do mnie. a ja nie byłam w stanie się zmusić to tego, żeby mu odpisać albo odebrać. tak zupełnie chciałabym się odciąć. nie musieć nigdy więcej go widzieć i słyszeć. niestety to nieuniknione. zobaczę go w najbliższy weekend, bo są święta. i nie da się zrobić tak, żeby po prostu się z nim nie spotkać, bo on i tak przyjdzie. dlaczego ta cała sytuacja nie mogła wydarzyć się zaraz po tym, jak on poszedł na studia? wszystko byłoby takie proste. oszczędziłoby mi to tyle bólu...
ale wczoraj było bardzo dobre. siedziałam z ludźmi, z którymi jestem bardzo blisko . siedzieliśmy, piliśmy, śpiewaliśmy, rozmawialiśmy. to było takie... prawdziwe. namacalne. w końcu miałam poczucie, że to jest to, że niepotrzebnie się bałam idąc na studia, bo akceptacja ze strony ludzi pojawiła się bardzo szybko. zawarłam nowe, bardzo poważne przyjaźnie. to wspaniałe mieć świadomość, że są ludzie, którzy się o mnie martwią, którzy o mnie myślą, dla których jestem wyjątkowa. i wszystkim WAM dzięki :*
wczoraj też zdecydowałam, że nie wycofam się, że będę walczyć o DA, aż jasno da mi do zrozumienia, że nic z tego nie będzie. nie chcę przekreślać tego z góry. za często to robiłam.

czwartek, 25 marca 2010

no hope, no love, no glory, no happy ending

pustka. cisza i pustka. w głośnikach bolero z moulin rouge. jest mi smutno, bo umarła jakaś wielka część mnie samej. w momencie, kiedy przestałam go kochać, kiedy to uczucie ze mnie wyparowało, zostawiając tylko masę bolesnych oparów, poczułam, jak zamiast wielkiej ulgi w moim sercu, powstaje pustka. zupełnie tak, jakby mi czegoś brakowało. jakby ktoś wyjął puzzel z układanki. jakbym bez tego uczucia nie była sobą.
ostatnio do mnie dzwonił. rutynowa piętnastominutowa rozmowa o niczym.
i mi się zebrało na płacz znowu.
i kiedy usiłowałam mu wytłumaczyć, że zadał mi ból i otworzyłam się, powiedział tylko "przyjąłem do wiadomości".
oczekiwałam czegoś, nie wiem czego. samo "przepraszam" i tak by niczego nie zmieniło, ale byłoby mile widziane.
jest mi dziwnie. myślę o nim inaczej. jest mi obco. bo ten cierń rósł we mnie już od tak dawna. przyzwyczaiłam się. nawet i do bólu.
a teraz albo będę się nad sobą użalać, albo faktycznie muszę od nowa przewrócić moje życie do góry nogami.
wczoraj pijany rockman zabrał mi telefon, kiedy z nim rozmawiałam. i powiedział mu. że cierpię, że mnie boli i jak On w ogóle tak może. "to jest sprawa między mną a lady puff".... a potem do mnie "nie, nie rozmawialiśmy o tobie".
pękło.
rockman bez pytania o zgodę rozebrał mnie z moich masek i ustawił przed nim nagą. dawno nie czułam się tak bezbronna.
jemu na mnie nie zależy. teraz to wiem.
pora stawić temu czoła.

niedziela, 21 marca 2010

kate nash - nicest thing

mam wyrzuty sumienia. dopadł mnie moralniak. żałuje, że postanowiłam się zemścić. współczuję mu i chciałabym to odkręcić. to znaczy... moje serce chciałoby tego. wiedziałam, że tak będzie. rodzi się we mnie ogromna irytacja. jak to możliwe, że znowu widzę tylko swoje błędy? zaczynam go bronić i tłumaczyć jego zachowanie niedojrzałością i nieświadomością życiową.
do reszty mnie popierdoliło.
czasem myślę, że może on naprawdę jest skończonym kretynem. i żal mi samej siebie. dlaczego pozwoliłam mu na tak wiele? dlaczego chowałam łzy i udawałam, że jest świetnie? dlaczego sama zamknęłam się w tej klatce? miłość to nic innego, jak zamknięcie drugiego człowieka w niby złotej klatce. zawsze, kiedy mnie ranił tak bardzo chciałam pamiętać ból, który czułam. by móc go nienawidzić, by przypominać sobie, co mi robił. zawsze tylko go usprawiedliwiałam. teraz też to robię. tłumaczę go przed samą sobą, bo nie wierzę, że ktoś taki mógł zawładnąć moim sercem, umysłem i duszą. wstyd mi przed własnym JA, że jeden z moich najważniejszych życiowych wyborów był błędem, że moja wielka miłość, pierwsza wielka, wieczna miłość, to pomyłka. odczuwam wielki dyskomfort, gdzieś w okolicy lewej piersi. dlaczego ja tak bardzo ufam ludziom? czemu im wierzę i ich idealizuję? zwłaszcza facetów?
mam ochotę zrezygnować z DA. boję się, że będzie to samo. nie wiem czy będę w stanie znieść coś takiego po raz kolejny. nie wiem i nie chcę wiedzieć. wiem jedno. jeśli teraz się wycofam będzie bezpieczniej. bo jeszcze mogę się wycofać. jeszcze nie oszalałam. to wcale nie jest to, czego pragnę. ta decyzja byłaby słuszna i rozsądna. choć nie ukrywam, z pewnością będzie mi bardzo brakować tego specyficznego śmiechu. bo DA śmieję się, jak jakiś gryzoń. zawsze kiedy słyszę jego śmiech, na myśl przychodzą mi wiewiórki z bajek disnay'a albo inne słodkie stwory. bez dwóch zdań jest on słodki. i dość nieporadny. jak to stwierdzili moi przyjaciele, jest "typowy" ,jak dla mnie. nawet ma w sobie jakąś taką lekko metroseksualną manierę, a może to tylko ta nieśmiałość?

"All I know is that you're so nice,
You're the nicest thing I've seen.
I wish that we could give it a go,
See if we could be something."

ta piosenka tak bardzo kojarzy mi się z DA. chciałabym znaleźć w sobie siłę, która nie pozwoli mi się poddać. bo ile można być tchórzem?

środa, 17 marca 2010

never-ending WHY

tak bardzo chcę coś napisać. oczyścić się. chcę, by w końcu mi ulżyło.
i nawet nie mogę się zebrać. sesja completed, chociaż tyle.
byłam szczęśliwa. to były trzy piękne dni. czułam się doceniona, szanowana. ja i DA byliśmy na randce. to było takie... prawdziwe, takie wspaniałe. śmialiśmy się i gadaliśmy non stop.
trzy dni. trzy piękne dni.
potem zadzwonił On i powiedział dwa słowa. tak, te słowa, które zrujnowały mi wszystko.
"kocham cię, lady puff"
i runęło. rozpierdoliło się. piff paff puff kurwa.
tak długo na to czekałam. ile to już będzie? siedem lat. w listopadzie będzie osiem. najpierw kochałam go jak dziecko, potem jak nastolatka, potem jak kobieta.
powiedział to w najgorszym momencie.
ja w swojej głowie zaczęłam przekierowywać wszystkie uczucia i emocje na DA. i tak dobrze mi szło. był taki moment, że chciała olać wszystko i wszystkich: DA, R i całą resztę, zadzwonić i powiedzieć: tak, ja też cię kocham. kocham nad życie.
na szczęście był to tylko ułamek sekundy. zrobiłabym to i co? i On znów za dwa miesiące zerwałby ze mną przez darmowego smsa z bramki internetowej. albo by mu się zwyczajnie odwidziało.
byłam bardzo zmieszana, nie umiałam znaleźć sobie miejsca. nie wiedziałam co robić. unikałam DA jak tylko się dało. potem jednak postanowiłam się zebrać. historia przecież lubi się powtarzać. on już po raz trzeci usiłuje odbudować nasze relacje, bo to po raz kolejny ktoś kręci się obok mnie. tym razem postanowiłam, że nie popełnię tego błędu. tym razem chciałam postawić na DA. i chciałam mu opowiedzieć o DA, wyjaśnić.... a On wtedy zrobił coś, czego bym się w życiu nie spodziewała.
"żartowałem, przecież wiesz. na pewno żywię do ciebie jakieś uczucie, ale to nie to, które mogłoby nas połączyć, jako parę. to zwykły sentyment. a tak w ogóle... co byś powiedziała na seks bez zobowiązań?"
...
płakałam.
to co czułam, co czuję, nadal jest nie do opisania.
nie byłam w stanie nic mu powiedzieć, obróciłam wszystko w żart i jak zawsze skończyłam rozmowę. a potem już tylko płakałam.

Time will help you through
But it doesn't have the time
To give you all the answers
To the never-ending why

ból jest inny, nowy, obcy, niezdefiniowany.
myślałam, że on już nie może mnie zranić mocniej, niż robił to wcześniej. myliłam się. czułam się, jakbym dostała policzek. ogromny policzek od losu.
przecież ten, którego kochałam najmocniej tyle lat, nie ma dla mnie za grosz szacunku. seks bez zobowiązań? a co ja jestem? co, chciał sobie potrenować? zawsze mnie uprzedmiotawiał, ale żeby aż tak? za kogo on mnie ma, proponując coś takiego? w ogóle mnie nie szanuje. w ogóle. chciałam go zniszczyć, zdeptać jak robala, zemścić się. i zrobiłam to. dzisiaj. będzie go bolało, już go boli. sięgnęłam po mega drastyczne środki, ale mu się należało.
jak tak można? przecież rozmawialiśmy ostatnio, przecież wie... zawsze wiedział ile dla mnie znaczy i co do niego czuję.
teraz już tylko się nim brzydzę.
piątek wieczór był ostatnim, kiedy przez niego płakałam.

nauczę się przenosić myślami gdzie indziej. wtedy nie będę czuła, a jeśli nie będę czuła, nikt nie będzie mógł mnie zranić. w żaden sposób.

poniedziałek, 8 marca 2010

poker

ogarnął mnie kac moralny. ogromny. wielki kac moralny. boję się.
ślepa uliczka bez odwrotu.
co się ze mną stało? gdzie i w którym momencie zgubiłam swój kręgosłup moralny?
...
czy nadal jestem tą samą osobą? czy to nadal ja?
'''
właśnie teraz wróciła dawna JA.
chce mi się płakać nad własnym życiem.
na chwilę, nagle zgubiłam siebie.
tę siebie, którą tak bardzo lubię i cenię.
tę, nad którą tak długo pracowałam.
---
chciałam udowodnić sobie, że jestem coś warta.
i teraz się plącze. i męczę. i dość mam własnych myśli.

do niedawna myślałam, że jestem tylko wirtualną schizofreniczką.
teraz dwie one walczą w mojej głowie.

a może to strach przed jutrem?
jutro mnie determinuje, bo tylko ono może w jakiś sposób naprawić moje życie.
stawiam na jedną kartę.
to takie niebezpieczne.

poniedziałek, 1 marca 2010

miszmasz

chciałam teatru? mam teatr.
dobra. bo ostatnio się pogubiłam (wow a to nowość). czyli tak... jak to ja zawsze robiłam w trudnych sytuacjach? ah ustalenie stanu faktycznego. Otóż K myśli, że go kocham oraz, że jestem zazdrosna o A, która tyle co w dość dziwaczny sposób rozstała się z rockmanem szowinistą, który to mnie wkurwia i mam serdecznie dosyć jego idiotycznych tekstów oraz rzekomego ślinienia się na mój biust. i to na dodatek w obecności DA? przecież on jest nieśmiały, po co rockman utrudnia mi sytuację publicznie robiąc uwagi tego typu? na dodatek dzwoni On, bo w ten weekend już przyjeżdża. dzisiaj dopiero uświadomiłam sobie, jak szybko czas bez Niego mi minął. było mi tak dziwnie, kiedy dzisiaj zapytał o DA. tak obco i łatwo życie bez Niego wygląda. zwłaszcza po naszej ostatniej rozmowie.

czuję naciski... z każdej strony, K, A, rockman, On i ja po środku. tvn 24. byle nikogo nie zranić, byle nikogo nie skrzywdzić.

a gdzie jestem w tym wszystkim JA? kto patrzy na mnie i moje uczucia? kto respektuje moje zdanie? czuje się jak marionetka.

mam ochotę krzyczeć!!!

dlatego dzisiaj podjęłam decyzję. odpuszczam.


"Czuła się zmieszana, spięta, zła na siebie samą. Nigdy nie dawała się sprowokować. Bardzo wcześnie nauczyła się, że trzeba zachowywać zimną krew i dystans. Jednak tym wariatom udało się ją zawstydzić, zastraszyć, rozwścieczyć, doprowadzić do tego, że miała ochotę ich zabić, dotknąć do żywego słowami, których nigdy wcześniej nie ośmieliłaby się wypowiedzieć.

Może to lekarstwa, jakie jej podano, by wyprowadzić ją ze stanu śpiączki, sprawiły, że stała się wrażliwa i bezbronna. Przecież we wczesnej młodości potrafiła sprostać o wiele gorszym sytuacjom, jednak teraz po raz pierwszy nie potrafiła powstrzymać się od płaczu! Musi stać się znów dawną Weroniką, drwić ze wszystkiego, udawać, że nic nie jest w stanie jej dotknąć, bo ona jest ponad tym wszystkim."

-frag. "Weronika postanawia umrzeć" P.Coelho -

sobota, 27 lutego 2010

just one big lie.

ja pierdolę... to dość prymitywnie smutne, bo właśnie uświadomiłam sobie, że byłam narzędziem w rękach K. i co myśleć teraz? kłamstwo. jedno wielkie i tak perfekcyjne. aż mi strong warka smakować przestała. no bo jak już miał to złamane serce, to przecież tonący brzytwy się chwyta. więc chciał ze mną być. i te słowa wypowiedziane wtedy tak cholernie rozsadzały mi głowę, kiedy dzisiaj ... co za obłuda. miałam być tylko klinem. środkiem zastępczym. i teraz na tym jebanym gadu gadu znów wracasz i pytasz i drążysz temat. po co? pytam się po co? i ja po co drążę ten temat? no logiczne raczej, żeby się dobić.
bo to znowu po raz kolejny stałam się środkiem zastępczym.
i znów opowiadać mi będziesz, jak to nieszczęśliwie kochasz i znów nazwiesz mnie przyjaciółką.
jeszcze tak bezczelnie pytałeś o Niego dzisiaj. po co?
znów nie wiem.
a może niedługo po raz kolejny będziesz usiłować?
a może czytasz ten blog? bo ostatnio zasunąłeś mi cytatem z niego...
a może to tylko moja paranoja ciąg dalszy?
DA tęsknię... zrób coś.
a może to za proste? może ja zawsze muszę mieć pod górkę?

............

i jeszcze na upartego K wmawia sobie, że coś do niego czuje.
bo dzisiaj patrząc na nich miałam niby w oczach świeczki.
a były one, ale nie dlatego, że go kocham czy coś, ale dlatego, że mnie jakiś czas temu uprzedmiotowił.
dlaczego nie myśli o tym, jakie mogły być konsekwencje jego słów? a jeśli bym się zakochała?
przyjaciółkowanie jest takie żałosne.

"mam nieodpartą chęć pogadania z nią, ma to sens? będzie chciała gadać, czy se po prostu jaja robiła?"

jak ja mam dosyć być produktem ubocznym związków.

wtorek, 23 lutego 2010

jak dawniej wszystko jest, choć nie tak samo.

oglądałam ostatnio na canal+ dokument o miłości ludzi niewidomych. to w jak nieprawdopodobny sposób tych pare historii wpłynęło na mnie, jest niesamowite. zawsze lubiłam rzeczy, które kradną emocje. muzykę, zdjęcia, filmy, książki. ten dokument był taki... ciężki. jedna scena urzekła mnie najbardziej. niewidomy mężczyzna dotykał po szyi swoją ukochaną. to w jaki sposób jego ręce błądziły po jej skórze, to jak opisywał jej piękno nie widząc jej...
--- dobra, bo się zagalopowałam z tym romantyzmem, ale w końcu były walentynki.
pf... sam plastik i ta czerwień...
otworzyłam się.
w końcu.
to nie było łatwe, ale potrzebne.
siedzieliśmy u mnie w pokoju i rozmowa sama zeszła na temat NAS.
rozmawialiśmy nieprzerwanie przez pięć godzin. Jego oczy robiły się coraz większe z każdym wypowiedzianym przeze mnie słowem. to tak bardzo nas zbliżyło. powiedziałam mu jak jest, jak było... kiedy zapytał co będzie bez wahania powiedziałam mu o swoich planach. wie już o DA. o R nie wie, ale o R wiedzą tylko ci najbardziej zaufani (;*), bo oni mogą wiedzieć, bo rozumieją.
a potem tak po prostu się do mnie przytulił. tak mocno, długo i prawdziwie...a z dachu spadła lawina śniegu. i co teraz? jest mi lżej. a co będzie? nie wiem. jak narazie nastawiam się na budowanie czegoś bez Niego. tylko czy to możliwe? przecież to dlatego DA mnie zainteresował tak mocno. bo ma w sobie wiele z Niego. to mnie tak cholernie przeraziło. podświadomie chyba wybieram podobnych facetów. obawiam się. nie chcę skrzywdzić DA, a nie wiem czy będę w stanie zerwać z Nim emocjonalnie na dobre. a co jeśli się znudzę? co jeśli DA nie będzie wystarczający? a może ja się nie nadaje do związków? no ale jeśli nie spróbuje, to się nie przekonam.
paranoja.
no bo jeśli DA jest podobny do Niego, to może mnie skrzywdzić tak jak On to zrobił. no i skoro miałam budować coś nowego, to ten pierwiastek Jego nie jest dobry.
zobaczymy co będzie.
miałam napisać więcej, ale jakoś nie mam weny.
o.O a to nowość.

niedziela, 7 lutego 2010

wykład prywatny o miłości być może

"myslovitz"- chciałbym umrzeć z miłości. na jednym z ich koncertów gościnnie wystąpiła edyta bartosiewicz. razem z nimi wykonuje ten utwór, a na koniec wypowiada słowa: "a kto by nie chciał?". no właśnie. i tak się zastanawiam.
ilu z was zdarzało się zwłaszcza w młodym wieku marzyć o wielkiej i silnej miłości? ileż to razy oglądając naiwne romansidła z hepi endem marzyło się, by przeżyć uczucie tak porywające i silne? miłość. według stereotypu, coś najpiękniejszego i najlepszego, co może nam - grzesznym ludziom - się przytrafić. podobno każdy na nią czeka. podobno każdy ją spotka. no tak, to może racja.
pamiętam dokładnie, kiedy to i ja prosiłam los o uczucie. byłam zafascynowana i sama głęboko pragnęłam poczuć to na sobie. zapomniałam tylko, że odwzajemnienie (w tym przypadku jego brak) będzie najbardziej istotne i przyniesie tak wiele konsekwencji.
miłość - jednak przekleństwo, choć z drobnymi momentami euforii.

wczoraj dotarło do mnie, że miłość to ten moment, kiedy serce nagle zaczyna rwać się na strzępy.

to zabawne, ale zawsze, kiedy nie mam czasu na myślenie, decyzje podejmują się same w mojej głowie. jestem w środku sesji, przede mną jeszcze trzy najgorsze egzaminy. jestem zmęczona, zawieszona między książkami i snem, a świat się kręci i rzeczy się dzieją.
przyjechał On-wyczekiwany książę na białym rumaku. już w momencie, kiedy był w domu zaczęły się problemy. nagłe zmiany terminów, odwoływanie spotkań, idiotyczne wymówki i cała reszta szopki, będąca konsekwencją faktu, iż syn wielbiony po wsze czasy- jedynak- zjechał do hacjendy swych rodzicieli. i zaczęło się psuć. bo kiedy On jest tam, tam jestem tylko ja. bo tak naprawdę nikt się nim nie interesuje. w piątek w ciągu godziny czterdzieści odebrał cztery ponaglające telefony - mieliby ociupinę wstydu. wczoraj było to samo. obserwowałam Go cały dzień. oddaliliśmy się bardzo od siebie. On mnie... nie rozumie. nie chwyta tego, co mówię. nie lubi moich znajomych. opowiadał tylko o tym, jak przygotowywał się do sesji i szperał mi w indeksie. i jeszcze skrzyknął wczoraj do knajpy swoją paczkę. i ta ONA. byłam taka zła. przesiedział przy ich stoliku stanowczo za długo, choć było to kilka minut. i to z nimi się śmiał, to z nimi miał o czym rozmawiać. a u nas? był cicho. nie śmiał się, a niektóre z Jego spojrzeń miały w sobie wiele pogardy, mimo tego, że starał się na pewno.

"Sto zim i ani jedno lato
a czasem okruch z twego stołu
czekałam aż do bólu na to
zmieniona w małą garść popiołu
"

dużo łatwiej jest mi się z Nim kłócić, mówić, że coś jest nie tak. opuścił mnie wewnętrzy lęk przed Jego reakcją. i wiem dlaczego. bo czuje się pewniej. to przez R, przez A, przez DA i przez resztę.

wczoraj właśnie dotarło do mnie, że ja i On straciliśmy szansę na cokolwiek już dawno temu, a ja tak niepotrzebnie pielęgnuję w sobie to nieszczęśliwe uczucie. ta miłość jest taka piękna w dużej mierze ze względu na jej niespełnienie. kocham Go, to wciąż nie ulega podważeniu. wczoraj zastanawiałam się jak wyglądałby nasz rzekomy związek. i co? i stwierdziłam, że byłby beznadziejny. On tam, ja tu, spotkania co miesiąc i nieustanna inwigilacja Jego rodziców. muszę z przykrością stwierdzić, że On po prostu nie jest dla mnie. może to za wcześnie? a może po prostu ja się za bardzo uparłam?

a może znowu moje słowa pisane tutaj, pod wpływem chwili, są spowodowane tym, że trochę się pozmieniało? czuję się pewniej i uciekam od tego uczucia, a kiedy jest źle znowu do niego wracam?

ja wiadomo u mnie wszystko było poplątane, a teraz chyba zauważam światełko w tunelu.
czyżby wszystko się normalizowało? nie chcę się napalać, ale wiem jedno. tym razem nie zmarnuję okazji. pisałam już, że DA obija mi się po głowie od jakiegoś czasu. i jak się okazało... ja jemu też. dawno nie czułam tego rodzaju euforii w oczekiwaniu na odpowiedź, smsa, wiadomość, spotkanie. na początku marca idziemy -jak to określił - na randkę. nie chcę znowu utonąć w jakichś chorych przekonaniach o tym, że może COŚ wyjdzie, ale z drugiej strony mam dosyć blokowania wszystkiego przez NIEGO. wygląda na to, że DA od początku roku zwrócił uwagę na mój charakter. na dodatek tak ładnie to wszystko opisuje, nazywa, zauważa takie rozkosznie nieistotne szczegóły.

"widzę ostrość na nieskończoności,
to nieskończoność nabiera ostrości"

a jutro ON i DA spotkają się po raz pierwszy.

poniedziałek, 1 lutego 2010

i know that 'goodbye' means nothing at all

no i tak...
no i piszę.
dlaczego?
bo sobie nie radzę - który to już raz?
...
za dwa dni ma przyjechać ON. obiecał, że pojedzie ze mną na ten pieprzony egzamin, żeby mnie wspierać.
"...i czując Cię obok opowiem o wszystkim, jak często się boję i czuję się nikim..."
boję się, bo wiem, że będzie jak zawsze. przyjeżdża na 11 dni, a potem znowu mnie tu zostawi. w tym kołchozie.
mam mętlik. płaczę.
boli mnie moja bezsilność.
dzisiaj wrócił R. a ja (nim wrócił) czekałam. to zły znak. ten sam lęk przeszył moje ciało dzisiaj, kiedy dosłownie na ułamek sekundy czułam, że topię się w jego spojrzeniu. zastanawia mnie to. dlaczego? to przecież takie proste. bo w końcu ktoś się ośmielił, bo w końcu ktoś się wysila, bo w końcu jestem dla kogoś ważna.

"nie żałuje i uważam, że nie zmarnowałem żadnej sekundy spędzonej z tobą"

to tak trochę jakby ktoś pokazał mi, jak się wchodzi po schodach, a potem z powrotem posadził na wózek.
bo przecież konsekwencje nadejdą. a najmocniej poczuje je ja.

kurrrrwa

zdystansuj się dziewczyno!!
no, ale jak?

tak bardzo chciałabym móc zamieść to wszystko pod dywan przyjaźni - ten znienawidzony przeze mnie.

znowu zaczynam o tym myśleć. znowu niepotrzebnie to wszystko komplikuje.
to wszystko przez moje spienione emocje. i ta obrzydliwa potrzeba bycia kochaną. nic nie mogę zrobić. nie zakocham się w nim, a z NIM nigdy nie będę.

bohater tragiczny w patowej sytuacji.
kurtyna w górę.

sobota, 23 stycznia 2010

if I only could make a deal with god...

to był ciężki koniec tygodnia. wielka awantura w domu, ze mną w roli głównej. nie lubię się kłócić. nigdy nie lubiłam. zawsze w moim odczuciu najlepszym rozwiązaniem było milczenie. zaciskałam zęby i starałam się ignorować to, co słyszę, skutkowało to wieloma implozjami. tym razem nie wytrzymałam. ojciec walnął powtórkę z rozrywki. to takie skurwysyńsko upokarzające!
nagle, tak po prostu pękłam. popłynęły słowa tak bolesne, zwłaszcza dla mnie, że potem nie mogłam się pozbierać.
żeby można było tak po prostu pierdolnąć drzwiami i wyjść. spakować się i zostawić to wszystko. dlaczego wszyscy tak łatwo wierzą w to, że mnie jest łatwo. przecież jeśli o czymś nie mówię, to nie znaczy, że nie ma problemu. rodzice nigdy nie rozmawiali ze mną na TEN temat. przyjęli z założenia, że mam taki, a nie inny charakter i na pewno sobie z tym radzę. no bo jestem uśmiechnięta, zadowolona, wygadana, dowcipna, mam tylu znajomych. problem w tym, że oni nie zdają sprawy sobie z tego, ile to wszystko mnie kosztowało. pracy, wysiłku, gry, udawania, bólu i łez. bo ja w sumie musiałam się taką stać. w przeciwnym razie nikt by mnie nie lubił. kwestia przystosowania. nie jest źle - tłumaczę sobie. zawsze mogło być gorzej, ale czasem już po prostu nie mam siły się budzić i walczyć.
ostatnio zdarza mi się tęsknić do tego wszystkiego, czego mieć nie będę. czwartkowe przedpołudnie spędziłam w knajpce z A i rockmanem. patrzyłam na nich i czułam, jak narasta we mnie żal. to nie był żaden rodzaj zazdrości czy coś takiego. ja po prostu miałam poczucie, że to, co oni razem przeżywają, dla mnie jest nieosiągalne. nie byłam w stanie wyobrazić sobie siebie takiej zadowolonej. siedziałam tam i starałam się nie przeszkadzać. tęskniłam. tak bardzo wtedy tęskniłam za Nim. chciałam zadzwonić, napisać, cokolwiek. walczyłam ze sobą, serce tak bardzo chciało zadzwonić i powiedzieć mu, że tęsknię, tak po porostu. rozsądek wygrał. jak zawsze w tej kwestii. piątek był dobry. kawa, kino, zakupy, jednym słowem akcja "poprawiamy humor". udało się. tyle, że w nocy wszystko wróciło.
są takie chwile, że po prostu nie wiem skąd biorę siły na codzienność. czasami mam wrażenie, że to bez sensu, że nic mnie nie czeka, że nic dobrego mnie nie spotka. ale zawsze gdzieś tam wygrywa nadzieja i wiara w lepsze jutro.
w sobotę miałam beznadziejny humor. czułam się taka... zraniona. sama nie wiem czym. może brakiem perspektyw? długo nie mogłam się rozbudzić. potem przyjechał R. i jak zawsze zamącił. wiele razy zastanawiałam się, jak to będzie, kiedy ONA zadzwoni. i zadzwoniła. "nie odbiorę" powiedział i tak strasznie mocno się do mnie przytulił. a ja? najpierw mnie sparaliżowało, a potem ten dzwonek chciał rozsadzić mi głowę. było mi dziwnie, takie nagłe zderzenie z rzeczywistością. wyjeżdża na tydzień w góry. z rodziną. pf.... miałam gdzieś tam, taką cichą nadzieję, że może rozłąka jakoś nas od siebie oddali, że może się odzwyczaimy, że może sprawa jakoś sama się rozwiąże.
...
w tę sobotę pojęłam, że tak nie będzie.
...
widzę to w jego oczach, za każdym razem.
czuję to w dotyku, słyszę w szepcie.
dał mi tak ogromnie dużo. w końcu czuję się tak bardzo bezpieczna.

i kiedy całował moją bliznę na plecach, płakałam. wtedy tak bardzo chciałam mieć prawo i być w stanie go pokochać.

wtorek, 19 stycznia 2010

szuflada

musiałam się zebrać. wiedziałam, że to mi potrzebne. sesja coraz bliżej, nie mogłam dać się pokonać. wystarczająco dużo zawaliłam w szkole. powszechna historia… łacina…. podstawą do jakichkolwiek działań jest przeanalizowanie paru rzeczy. moja antena od internetu była zasypana, więc byłam odcięta. telefon też mi szwankował. to wszystko sprawiło, że miałam więcej czasu dla siebie. w poniedziałek mój stan psychiczny osiągnął dno maksymalne. R mnie dobił. najpierw w czwartek powiedział to nieszczęsne zdanie, a po weekendzie wszystko się zmieniło. on teraz, bądź co bądź, ubzdurał sobie, że ma do mnie większe prawa niż reszta. zamknięcie w klatce, to jest to, czego akurat teraz potrzebowałam. i te telefony… i ta inwigilacja… i te pytania. idzie się zerzygać. a tak w ogóle to przecież nikt nie dał mu prawa do tego. i najgorsze jest to, że był zły. zły na siebie, bo nie potrafi poradzić sobie z tą sytuacją. przerosło go to. nie dziwie się. i jestem nawet skłonna uwierzyć, że jemu jest ciężej niż mnie – to zrozumiałe. tylko, że wcale nie wziął pod uwagę tego, że przecież mnie ta cała sytuacja też dotyczy. równie dobrze mogłam się w nim zakochać. w końcu jestem tylko kobietą. i co? nie. najważniejsze jest to, że to on ma mętlik w głowie. to on myśli o mnie za często. to on sobie nie radzi. jego największym problemem jest to, że ja milczę, że nie chcę rozmawiać o żadnych emocjach naciska na mnie. tak jakby miał potrzebę zdefiniowania naszej bliżej nieokreślonej relacji. tylko po co? nigdy o nic nie prosiłam, nie oczekiwałam.
to była nasza pierwsza… poważna kłótnia. bo się zagalopował. a mnie to tak zajebiście zirytowało. to wszystko. te całe pretensje. te słowa. tyle słów. no bo czemu uzurpuje sobie większe prawo do mnie? swoim ględzeniem doprowadził mnie do ostateczności. powiedziałam mu, że to nie ja powinnam się pilnować, bo ja nie mam żadnych zobowiązań i że kochać mnie stanowczo zabraniam. i to tu jest, jak się okazało, problem. bo to nie chodzi o jego zobowiązania, o całą resztę, tylko o to, że nie jestem w pełni jego. że robię, co mi się podoba. no bo jeśli już, to przecież jest to romans, a romans nie opiera się na wierności. a on tę właśnie wierność chciałby na mnie wyegzekwować i przypiąć plakietkę „zajęta”. pokłóciłam się z nim, bo się wystraszyłam. czerwona lampka. przeraziły mnie konsekwencje moich działań. wystraszyłam się tego, że mu zależy.
no i jeszcze On, który tęskni i dzwoni. nie wiem czy coś się zmieniło, ale mam wrażenie, że tak. jest inny niż zawsze. może po prostu czuje, że wyślizguje mu się z rąk? temu też się zebrało na jakieś obietnice, deklaracje, propozycje poważnej rozmowy.
w sobotę się spiłam. miałam dosyć tego, jak się czułam. nie wypiłam dużo, ale się spiłam. czułam w końcu tę swoistą beztroskę, to uczucie, że mam gdzieś wszystko. no, ale potem przyszło wytrzeźwieć. i jeszcze ta nowina. o A i rockmanie. są razem. nie wiem, jaki mam do tego stosunek. nie wiem, czy mówić K. pamiętam, jak bardzo mnie rockman na początku studiów zakręcił w głowie. zafascynował strasznie. był taki odmienny, inny, niepospolity. po jakimś czasie jednak zaczął mnie irytować a nawet wkurwiać. kiedy dowiedziałam się, że A się podoba, odpuściłam. to fajny facet, ale mam wrażenie, że strasznie aktorzy. zobaczymy co z tego wyniknie.
no i jest jeszcze DA, którym chyba zaczęto zaprzątam sobie głowę. kolega z roku. absolutnie zajebisty. spędzamy ze sobą każdy poniedziałek. kawa, obiad, angielski. i on mnie tak dobrze rozumie. jesteśmy w stanie godzinami rozmawiać o niczym. cóż. pewnie jeszcze dwa tygodnie i znowu zapali mi się lampka.
przyciśnięta rzeczywistością postanowiłam ustanowić jakiś konkretny stan faktyczny i przeanalizować całość.
moje życie przewróciło się na lewą stronę. te wszystkie wydarzenia minionego miesiąca całkowicie przytłoczyły mój mózg. On jest daleko ode mnie i prawdopodobnie nadal zamierza utrzymywać naszą „przyjaźń”, tyle, że nie ma Go, kiedy ja tego potrzebuje. wszystko się zaciera, tylko moje emocje są stałe. a ja od miesiąca tkwię w czymś na kształt związku z kimś, kto się we mnie chyba zakochał. dlaczego w nim tkwię? bo to układ, który (nie licząc sfery emocjonalnej) mnie satysfakcjonuje. cóż mogę zrobić w tej sytuacji? muszę przestać o tym myśleć. może posprzątam to wszystko po sesji, na razie nie mogę zaprzątać sobie tym głowy. może nie chcę podejmować żadnych decyzji i tylko tak się usprawiedliwiam?
poczekam. dam sobie czas. to nic nie kosztuje. bynajmniej mnie.

piątek, 8 stycznia 2010

i zostawił mi tykającą bombę na kolanach

----------
------------
-------------
--------------

...chyba się w tobie zakochałem.

--------------
-------------
-----------
że co?
nie. nie. nie! nie! nie! nie! nie!
NIE!!!!
zabraniam.
nie wolno. miało być inaczej.
ja pierdolę!!!
...
tak bardzo byłam ciekawa. za bardzo. chciałam tylko wiedzieć dlaczego to właśnie ja? dlaczego to mnie uległ/uwiódł? nic więcej. była umowa. wiedział przecież, że emocje nie wchodzą w grę. wiedział i wie doskonale jaki mam do tego stosunek.
.
są rzeczy, których słyszeć nie powinnam.
.
i tego chciałam się wyprzeć. chciałam słyszeć, ale nie słuchać.

jestem zła. tak bardzo zła i rozgoryczona. tym razem zgubiłam się w swoim życiu na dobre. nagle po prostu straciłam kontrolę. wszystko było dobrze. ten rok miał być inny. miał być lepszy.
chcę zapomnieć. tak bardzo chcę zapomnieć. i dlaczego Jego tu nie ma? dlaczego musiał pojechać na te pierdolone studia, by spełniać marzenia swoich rodziców? dlaczego nie może być przy mnie i mnie kochać? tak po prostu. gdyby tu był wszystko byłoby inaczej. gdyby tu był mogłabym zapomnieć o reszcie świata. tak bardzo chciałabym, żeby On tu był i tak po prostu mnie przytulił.
chcę zapomnieć. chcę uciec. chcę się schować.
mam wrażenie, że za chwilę rozsadzi mi głowę. nie wiem ile wytrzymam. tyle myśli. tyle słów, czynów. nawet nie mam z kim o tym porozmawiać. nie jestem w stanie. nie umiem odpowiednio ubrać w słowa to, co dzieje się w mojej duszy. dlaczego to musi być takie trudne? po co mi to wszystko? po co mi ktoś, kto się we mnie "chyba zakochał", skoro nie mogę z nim być? i co to w ogóle znaczy "chyba"? jak to "chyba"? jak? gdzie? kiedy? w którym momencie?

nie potrafię przestać o tym myśleć. jego słowa ciągle brzmią w mojej głowie.
za dużo słów. i ten ogień w oczach. "chyba się w tobie zakochałem. sam nie wiem i nie rozumiem tego, co czuję. spotyka mnie to pierwszy raz w życiu. mam wrażenie, że tylko przy tobie mogę być sobą. myślę o tobie. coraz częściej. to przez ten twój mózg chyba. i przez resztę. nie wiem. jesteś mi taka bliska."
.
..
...
i teraz tak bardzo chciałabym zapaść się pod ziemię. nie chciałam tego. na pewno nie dla niego. przecież ja nawet nie kiwnęłam palcem. byłam. po prostu. bo przy nim mogę być sobą. nie zabiegałam. nie starałam się. nie wychodziłam z siebie. nie wysiałam się w ogóle.

czy to tak jest zawsze, że uciekamy przed tym, co nas goni, a gonimy to, co nam ucieka?

cisza. potrzebuję ciszy i snu. nie spałam, nie mogłam. nie wiem nawet ile dokładnie leżałam na łóżku. długo czy krótko? to i tak bez znaczenia. zwinięta w kłębek wpatrywałam się całą noc tępo przed siebie. z tysiącem myśli dudniącymi w głowie. jakby zawieszona między rzeczywistością a nierealnością, iluzją, innym światem.
siódmego stycznia zmieniło się wszystko.

czwartek, 7 stycznia 2010

Co to??----Zadrapanie.

od zawsze przecież nie potrafiłam należycie radzić sobie z emocjami. tymi w środku. te wszystkie myśli. ta skurwysyńska codzienność, której tak bardzo mam dosyć.
dlaczego to zrobiłam? bo musiałam. musiałam poczuć jakąkolwiek ulgę.
bolało, wiesz? bolało tato. bardzo. to pierwszy i ostatni raz kiedy upokorzyłeś mnie tak bardzo. byłeś pijany, wiem. to nie twoja wina. to niczyja wina, że rzeczywistość jest dla nas i naszej rodziny taka, a nie inna. dla mnie to też nie jest łatwe. nigdy ze mną nie rozmawiałeś. nigdy nie chciałeś rozmawiać. bałeś się na pewno. wiem, ja jestem silna. myślicie z mamą, że jeśli o czymś nie mówię, to problemu nie ma. a ja milczę przecież cały czas. i pewnie nie dowiesz się jak bardzo mnie to zabolało. bo tak jest najgorzej. to boli najbardziej - zostać upokorzonym przez kogoś bliskiego.
-
ogarnął mnie szał. nie mogłam płakać. nie mogę płakać. nie mam łez. chciałam zniknąć. tak po prostu, by Wam ulżyło. nadal chcę. i nawet w tej płaszczyźnie jestem słaba. potrzebowałam ulgi. nie mogłam wytrzymać. już tak dawno tego nie robiłam. nie bolało. nigdy nie boli. dlaczego to zrobiłam? ze złości chyba. nienawidzę, kiedy ktoś tak nagle uzurpuje sobie prawo do zadawania mi bólu psychicznego. nikt nie ma takiego prawa.
zrobiłam jak zawsze.

środa, 6 stycznia 2010

it's just a thought. only a thought.

dziś dokładnie mija rok i jeden dzień od kiedy założyłam tego bloga. stan odwiedzin 170 - niezły wynik, tym bardziej, że znam dwie osoby, które bywają tu regularnie. lost soul, która jest fundamentem tego bloga i która zawsze wie, co dzieje się w mojej głowie, mimo tego, że jest daleko (;*). yoshi, który dopiero zaczyna mnie poznawać i mam nadzieję uwierzy. jest jeszcze yuna, która zaginęła gdzieś tam w cyberprzestrzeni i inni. wszystkim Wam dzięki. mam świadomość tego, że ten blog w zasadzie nie niesie za sobą nic interesującego. nie jest też typowy i zwyczajny. miał to być blog o moich przemyśleniach, a ja czytając te wszystkie posty mam wrażenie, że zrobiło się z tego love story. może to dlatego, że To uczucie właśnie jest podstawą moich przemyśleń? nie wiem.
zebrało mnie na podsumowania.
i jakie są moje wnioski?

ja.
dorosłam. tylko to wcale mi się nie podoba. jestem jakby bardziej poukładana, co wcale nie znaczy mniej szalona. poziom rozgoryczenia w mojej duszy nadal jest ogromny. nauczyłam się bardziej dystansować. stałam się większą egoistką, ale w ostatecznym rozrachunku tegorocznych zmian moje podejście jest bardziej na plus. polubiłam siebie. jestem bardziej świadoma. siebie, swojego ciała i duszy. jestem pewniejsza i odważniejsza.

ja i On. temat rzeka.
nie zmieniło się nic. nadal Go kocham. miłość tylko ewoluowała i dojrzała. On wyjechał i to miał być koniec. nie wyszło. w ciągu tego czasu moje emocje były jak chorągiewka na wietrze. były momenty wolności, myślałam, że się od Niego uwolniłam. może nigdy tak naprawdę nie chciałam zamykać tego rozdziału. mimo bólu i łez. nie wiem. to uczucie we mnie jest dla mnie ogromną zagadką. nie wiem co się wydarzy, ale mam wrażenie, że ta sytuacja nigdy się nie zmieni. sama przecież wychodzę z założenia, że nie można przestać kochać. a dlaczego akurat On? tylko los zna odpowiedź na to pytanie.

ja i R.
pamiętam to bardzo dobrze. ten pierwszy moment, kiedy na chwilę jedynie potraktowałam go inaczej. "fajny facet, bardzo przystojny, szkoda, że zajęty." - pomyślałam. a potem rzeczy po prostu się wydarzyły. zawsze mi się podobał. zawsze tak bardzo fascynowało mnie jego podejście do życia. i ta jego dojrzałość. kandydat idealny. kiedyś nawet mówiłam do mamy, że chciałabym, żeby mój mąż był taki jak R. inteligentny, rozsądny, opanowany, wykształcony, troskliwy, uśmiechnięty, seksowny, WIERNY. no właśnie. było to dla mnie rzeczą imponującą, ta jego...wierność.
nie wie czy ją kochał, nie wie czy ją kocha. dla bezpieczeństwa nie pytam. połączyła ich ciąża. podziwiałam w nim tę siłę. tak wiele kobiet kusiło go wiele razy. opierał się zawsze. do czasu. i nie wiem czy to on nie oparł się mnie, czy ja jemu. to po prostu się wydarzyło. po pierwszym pocałunku myślałam, że nie będę w stanie spojrzeć mu w oczy, że coś się zepsuło, że może już nie będzie przyjeżdżał. obróciliśmy wszystko w żart. oboje nie żałowaliśmy. oboje nie żałujemy.

tylko mnie jakoś tak coraz trudniej spoglądać w lustro.


dwie rozmowy telefoniczne na cztery dni rozłąki to chyba za dużo. i po co do mnie dzwonił? i to jeszcze wtedy, kiedy ona siedziała obok? przecież my nigdy nie rozmawialiśmy przez telefon. jego smsy były ograniczone do trzech słów. a potem ta wizyta na mojej nk. to na pewno była ona.

nie chcę, by cokolwiek się zmieniało.

i te pieprzone słowa. po co on to wszystko mówi? przecież ja niczego nie chcę. niczego nie oczekuję. nie chcę jego słów. nie chcę tych wszystkich deklaracji. i jeszcze ma pretensje do mnie. irytuje go moje milczenie. "skarć mnie, albo pochwal. powiedz cokolwiek". lepiej milczeć. tym razem nie mogę stracić kontroli nad własnymi emocjami. wiem, że się nie zakocham. nie wolno mi. choć jakby nie patrzeć miłość niemożliwa zawsze trzymała się mnie blisko. poza tym, to on mnie przecież nigdy nie skrzywdził. nigdy nie powiedział nic, co by za bardzo bolało. nie pokocham go, bo R nie jest Nim.

KURWA.
spotkałam na swojej drodze kogoś, kto mnie akceptuje taką, jaką jestem, a nie jaką mogłabym być. kogoś, kto oszalał na moim punkcie, uzależnił się. kogoś kto mnie szanuje, komu mogę zaufać. kogoś, kto nie ma żadnych wymagań. kogoś dla kogo jestem wyjątkowa. kogoś, kogo fascynuję. kogoś komu mogę mówić o własnych lękach.

spotkałam na swojej drodze kogoś, przy kim nie muszę nosić maski...
i nie mogę być szczęśliwa.

wtorek, 5 stycznia 2010

Analgezja -

1. Rzadka choroba genetyczna polegająca na całkowitym braku odczuwania bólu. Przyczyną choroby jest mutacja w genie SCN9A, który odpowiada za przekazywanie pomiędzy komórkami nerwowymi impulsów bólowych do mózgu. Chorzy są zdolni do odbioru bodźców poza bólowych: dotyku, ciepła, zimna, łaskotania. Nie odczuwają jednak żadnych czynników bólowych.
2. Stan zniesienia czucia bólu, który może wystąpić jako skutek działania medycznego lub samoistnie w pewnych stanach psychicznych (np. w tzw. szoku pourazowym, w pewnych nerwicach itp.).

czy nie byłoby miło choć na chwilę nie czuć bólu? tego, w którego najczęściej sama się wpędzam? przecież mój stan psychiczny, moje obawy, to tylko wynik moich myśli. indywidualnych i skrzywionych interpretacji rzeczywistości, dokonywanych i filtrowanych przez mój mózg.

zbliża się sesja. nic, absolutnie nic nie umiem. nie jestem w stanie zmusić się do niczego.
i czuję, jak narasta we mnie lęk, przed tym, że wszystko się skomplikuje.
dzisiaj chyba zaczęłam bać się konsekwencji mojego postępowania.

poniedziałek, 4 stycznia 2010

zatoczyliśmy koło

czyli jednak z Nim rozmawiała. ale nie o mnie. o mitomance. On też zauważył, że ona na Niego leci. ich rozmowa była bardzo lakoniczna.
„- leciała na ciebie.
- zauważyłem.
- i co?
- ha ha. niech spierdala.
- co lady puff* rządzi?
- tak.”

i to „tak” obijać mi się będzie po głowie stanowczo za długo. bo to takie jakby światełko w tunelu, które w moich oczach rośnie do rangi „tak” małżeńskiego.
i dzwonił nawet razy kilka. i serce wirtualne wysłał.

coś się zmieniło?

muszę się zdystansować.

ile ja bym dała, żeby być w jego głowie, choć na chwilę.

zawieszona.
niema.
ślepa.
głucha.
z ręką wyciągniętą, jak żebrak, po raz wtóry.

czekam, aż stanie się luty.

*w tym miejscu padło moje nazwisko, ale anonimowość przede wszystkim

the day after yesterday.

nie mam internetu, co mnie strasznie irytuje. mętlik. jeden wielki, ogromny, hiperboliczny, przerysowany chaos. natłok myśli – jak zawsze. ogromna przepaść pomiędzy tym, co jest, a tym, co być powinno. to, czego pragnę jest i tak zbyt odległe i nieosiągalne. mam moment załamania – tak bardzo ich nie lubię. wątpię. w siebie, w życie, w przyszłość. obawiam się przyszłości. chcę się poddać. tak po prostu. no, ale znam siebie i wiem, że tego nie zrobię.
dominowało przerażenie. brak czasu, stres, załatwianie tylu spraw. z tym sylwestrem było tyle kłopotu. nie chciałam spędzić go, tak jak zawsze. nagle to na mnie spoczęła odpowiedzialność za ten wieczór. mitomanka nic nie zdziałała, mimo, że ma znajomości w całym województwie, a potem chełpiła się tym, że wszystko „załatwiłyśmy”. wiedziałam, że On wpadnie jej w oko. dlatego wcześniej powiedziałam jej, jak jest. dostawałam wścieku, kiedy widziałam, jak ta bezczelna dziewczyna zarzuca na Niego rękę, jak dotyka Jego włosów, jak z Nim tańczy. „bo ty nigdy tak nie zatańczysz dziewczyno” – mówiłam do siebie, usiłując opanować narastającą we mnie zazdrość i wściekłość.
miało być miło i pięknie. i było. On obok, nasze spojrzenia, skryte szepty, nieśmiałe gesty pełne emocji, kiedy w clubie przez 5 minut nie było światła, a potem wszędzie świece i piosenki rickiego martina z winyli. to było takie magiczne. miało swój wielki urok. a potem nadeszła północ i wszystko się posypało. te życzenia, te smsy, te rozmowy. z K, z M i z resztą. i to jedno słowo, o jedno słowo za dużo. „tęsknię”. co to miało być? co to oznacza? wszystko przestało być zabawne. bo jeśli R tęskni, to znaczy, że w jakiś sposób jest ze mną związany emocjonalnie, a ja tak bardzo tego nie chcę. tak bardzo się tego boję. boję się tego, co będzie teraz. teraz już nie mogę udawać, że nic się nie dzieje. to wszystko między mną a R stało się tak nagle, w zasadzie, to nawet teraz to do mnie nie dociera. „…ty, ty mnie dobrze znasz. wszystko o mnie wiesz. wiem, wybaczysz mi, że wszystko przeze mnie…”. tak bardzo obwiniam samą siebie o to, że wtedy straciłam kontrolę, że chciałam zapomnieć o swoim życiu choć na chwilę i ten jeden jedyny raz pierdoliły mnie konsekwencje. jakieś 30 minut po północy zaczęłam pić. porządnie. razem z Nim. byłam świadoma, jak wiele ten jeden wieczór będzie mnie kosztował. zamówili nam piosenkę „october and april”. tylko On i ja na parkiecie, blask świec i ta piosenka. wszystko przestało istnieć, wszystko przestało się liczyć, jak zawsze przy Nim. „i nagle zanurzyliśmy się błogo w naszym małym, lecz doskonałym kawałku wieczności.” potem już nie schodziłam z parkietu. szaleństwom nie było końca. nagle podchodzi do mnie kelnerka:
- orgazm dla pani, postawię na stoliku.
- yyy, ja nie zamawiałam takiego drinka.
- to nasza specjalność, od szefa lokalu.
----
rozmawialiśmy tylko chwilę. łysy, koło czterdziestki w okularach. zachwycony mną i moim podejściem do życia.
podzieliłam się tym orgazmem z Nim, bo był, jakby nie patrzeć, współudziałowcem. a potem podpity i zmęczony położył na moim ramieniu. tym razem, to On leżał na moim ramieniu. wytrzeźwiałam w sekundzie, by sączyć przyjemność tej chwili jak najdłużej. i wtedy poczułam, że muszę coś zrobić. cokolwiek. dla siebie. bo dłużej tego nie zniosę.
widzieliśmy się dzisiaj, bo jutro wyjeżdża. chciałam z Nim porozmawiać. okazja byłaby idealna, bo przyjeżdża dopiero w lutym. zdążyłabym się z tym uporać. zdążyłabym jakoś to ogarnąć. nie dało się. A była z nami i z nią zabrał się do domu. i zostawił mnie z czarą tęsknoty, cegłą na sercu, mętlikiem w głowie i łzami. A z Nim teraz rozmawia. wiem o tym. ona chce, żebym ułożyła sobie życie. zna mnie, jak nikt. jest dla mnie kimś więcej niż przyjaciółką, kimś więcej, niż siostrą. chce dla mnie dobrze i wie doskonale, że ja i On tak bardzo się blokujemy, tym wielkim niedopowiedzeniem.
boję się, bo wiem, jaki będzie wyrok. wiem, że nawet jeśli On mnie kocha, to to i tak jest za mało. nie odważy się przeciwstawić całemu światu, tylko dla mnie. nie postąpi, tak jakbym ja to zrobiła. wiem jedno. tej przyjaźni dłużej nie zniosę. muszę ją zabić. a może będzie łatwiej. mam czas do lutego, a potem z czasem, powinno być łatwiej.