piątek, 2 kwietnia 2010

marazm

cóż. tak jest zawsze, prawda? jak się coś sypie, to po całości.
nie mogę płakać.
nie miał prawa. nie powinien tego mówić. zabroniłam mu przecież.
no, ale R przecież musi się usprawiedliwić, czyż nie?
ja mu nie opowiadam o swoich wątpliwościach, nie mówię o swoich lękach związanych z tym, co się między nami dzieje. nie opowiadam mu o tym, że się boję, że mam świadomość tego, że powinnam to skończyć, a nie mogę. nie marudzę mu, że mam wyrzuty sumienia. nie mówię mu, kim dla mnie jest i ile dla mnie znaczy.
to wszystko po prostu się dzieje i tyle. jestem dorosła, wiem jakie mogą być konsekwencje. jestem świadoma tego, jak wygląda sprawa i w co się władowałam.
i, co najważniejsze, niczego od niego nie wymagam.
nawet mi przez myśl nie przeszło nigdy, żeby żądać od niego rozwodu.
tylko, że on myśli inaczej.
jestem zła, rozgoryczona. wściekła.
podczas naszej rozmowy traktował mnie, jak dwulatkę, która nie wie na czym stoi. nienawidzę TYCH rozmów. włącza mu się od czasu do czasu kac moralny i ględzi mi, chcąc się oczyścić. najpierw zaczął mi tłumaczyć, jak idiotce, jak to wszystko wygląda. potem miał czelność mówić o tym, co niby ja rzekomo czuję. i o tym, czego nigdy nie będzie mógł mi dać. i o tych swoich pieprzonych zobowiązaniach. samo ględzenie nie było najgorsze.
powiedział, że mu na mnie cholernie zależy, że to co czuje do mnie, nie czuje do żadnej innej osoby na świecie.
SKOŃCZ! SKOŃCZ! ZAMKNIJ SIĘ! moja głowa krzyczała.
potem dodał, że jest mu dziwnie, bo dorastałam na jego oczach i to dla niego ma lekko kazirodcze zabarwienie. opowiadał, jak to wychodząc ode mnie obiecuje sobie, że już tak nie będzie, że to skończy, a potem za każdym razem, kiedy patrzy w moje oczy, świat przestaje dla niego istnieć.
tak bardzo chciałam, żeby się zamknął. wiedziałam, że z tego coś wyniknie. wiedziałam, że będzie źle. moje próby zaprzestania naszej fascynującej konwersacji spełzły na niczym. byłam w stanie tylko patrzeć w bok i kiwać głową.
nie potrafiłam się nawet na niego spojrzeć.
następnie dowiedziałam się, że on nigdy nie chciałby mnie zranić (który raz to słyszę?) i nie wybaczyłby sobie, gdybym przez niego płakała.
co za schematyczne działanie. aż się wzruszyłam kurwa.
oczywiście najlepsze zostawił na koniec. zaczął od słów:
"chcę być z tobą szczery"
te słowa nie wróżą nigdy nic dobrego.
potem się uzewnętrznił i przyznał do tego, że mnie "wykorzystuje", bo wszystko zaczęło się między nami dlatego, że miał i nadal ma poważny kryzys w małżeństwie.

...
a reszty już nie słyszałam.
jest jakaś ogromna część mnie, która mu zaufała. a on potraktował mnie jak narzędzie.
kolejny, następny, wspaniałomyślny.
nie kocham go w żaden sposób, ale jakby nie patrzeć, łączą nas bardzo, ale to bardzo, silne uczucia.
a ja przecież nie mogę niczego od niego wymagać. nie mam prawa. i tu rodzi się we mnie ogromna frustracja.
///
potem zostałam tylko ja i moje myśli. czuję się fatalnie. R ukoronował dzieło. najpierw On proponuje mi seks bez zobowiązań, a potem ten szczerze wyznaje mi, że jestem narzędziem. przecież sprawa byłaby idealna, gdyby on po prostu nie zaczynał tej rozmowy. wszystko by zostało nieruszone.
i jeb. rozjebałam się. tak bardzo mam dosyć mojego życia. tej jebanej codzienność, tego, jak to wszystko wygląda. mam dosyć swoich ograniczeń i barier.
czy ja kiedykolwiek będę szczęśliwa? czy zawsze już będę musiała zadowolić się tymi ironicznymi ochłapami losu, jakie przynosi mi życie?
nigdy żaden facet mnie nie kochał, zawsze mi czegoś brakowało.
dlaczego chciałam oszukać siebie, że jest inaczej?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz