wtorek, 29 grudnia 2009

zło

i znowu czekanie na słońce.

pusta godzina snu, już po wschodzie słońca.

to była ciężka noc.

niebezpiecznie wypalony mentol, trochę muzyki, chaos,

odrobina satysfakcji, tona wyrzutów sumienia, godziny ciche. gwiazdy, księżyc i ja.

i myśli, głuche, puste, nieistotne, niewłaściwe.



wczoraj był zły dzień. znowu jakaś towarzyska powtórka z rozrywki. ufałam K tak bardzo. chciałam mu ufać. chciałam, żeby wiedział, że może liczyć na to samo. i co? i znowu ona. tak było z M, tak jest z K. best friends- one zawsze lepsze od ciebie.
i właśnie dlatego to wszystko się stało.
zawsze byłam tą drugą. trzy poważne przyjaźnie, jedna po drugiej i zawsze to samo. zawsze to one były piękne, atrakcyjne, pociągające. a ja? ja byłam mądra, miła, fajna i stanowczo zbyt często określana mianem "przyjaciółki". czy to nie jest żenady poziom maksymalny, być określana mianem "przyjaciółki"? przez facetów? straszne.
dorastałam w cieniu. zawsze goniłam ideał. zawsze czegoś mi brakowało. nigdy nie byłam wystarczająco dobra. to dlatego miałam takie poczucie bezwartościowości. nigdy nie czułam się ze sobą dobrze. właśnie z tego powodu tak często w relacjach z mężczyznami włączała mi się czerwona lampka. "stój, on cię zrani, on cię nie traktuje poważnie". poza tym sytuacja jest wiadoma, przez co sprawa jest ciężka.
mam cholerne wyrzuty sumienia.
w końcu zjawił się ktoś, kto mnie zna, kto wie jak jest i akceptuje mnie. to takie obce uczucie dla mnie. niesamowite. ale najdziwniejsze w tej całej sytuacji jest to, że jestem przede wszystkim atrakcyjna, seksowna. tak bardzo się ode mnie uzależnił. gdybym była zaangażowana emocjonalnie... to byłby przecież układ idealny. ale nie wolno mi zapomnieć o tym, że to historia z moim udziałem. więc nawet jeśli już jest ktoś taki, to oczywiście musi być zajęty. mieć swoje życie, rodzinę i pracę. bo to byłoby zbyt piękne i proste, gdyby był kumplem, gdybyśmy chodzili na randki, a potem się związali.
ochłap.
znowu ironiczny ochłap losu.
i te wyrzuty sumienia.
i ta bezsilność wobec rosnącego apetytu na zło. wiem dlaczego TO się dzieje.
bo cały czas czułam się beznadziejna. bo przez tyle lat gnam za uczuciem kogoś, kto mnie rani. bo to tak cholernie męczące. nigdy mi się nie układało. zawsze ktoś stał mi na drodze. zawsze myślałam o osobach trzecich, nie chciałam ranić nikogo, dla wszystkich miało być dobrze.
a teraz? teraz pomyślałam o sobie. mój egoizm zwyciężył. bo chyba najnormalniej w świecie chciałam poczuć się warta cokolwiek.
i poczułam się. w końcu.
doceniona.
dobra.
wystarczająca.
i mogłam cieszyć się tym przez jeden dokładnie wieczór.
miało być inaczej. to miała być zabawa. a on mi tu wyjeżdża z takimi tekstami.
kurwa.
to miłe. owszem. ale nie w tej formie. nie w tych okolicznościach. nie w ten sposób.
powiedział, że będzie tęsknił. nie powinien. ale nie to jest najgorsze. dzisiaj składał mi życzenia noworoczne. "jesteś najbardziej wyjątkową kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem. nie zmieniaj się. nigdy. dla nikogo."

kto nie chciałby usłyszeć czegoś takiego??

czekam... a czy czekać, to to samo co tęsknić?


"PRZED ŚWITEM OBUDZIŁEM SIĘ BY ŻYĆ
WPLĄTANY W CUDZĄ POŚCIEL, W CUDZE SNY
POMIĘDZY POŻĄDANIEM, A ROZKOSZĄ TKWI DOLINA NOCY


LECZ PRZECIEŻ BÓG DOBRZE WIE
DLACZEGO DŁAWI MNIE WSTRĘT
DLACZEGO STRACH NABIERA MOCY I ZNIEWALA ROZUM"

niedziela, 20 grudnia 2009

spotkało się dwoje obcych ludzi.

czemu tak jest zawsze, że przyjeżdża On i mi wszystko rujnuje? przecież wszystko sobie poukładałam. miałam swoje beznadziejne życie pełne rutyny i niepotrzebnych wydarzeń, bez emocji, wszystko na zimno. po co ja się w ogóle z Nim spotkałam?

to było takie ciche spotkanie. znowu masa niedopowiedzeń, powłóczystych spojrzeń i dziwnego dotyku. czułam między nami jakieś ogromne nienazwane napięcie. może to emocje buzowały? może to tylko zwyczajna iluzja, która karmię się będąc obok Niego.

kiedy Go nie ma obok jest tak łatwo. wtedy mówię sobie: "nie, nie kocham". wtedy tak łatwo jest bawić się z resztą świata.

ostatni raz płakałam chyba jakieś 2 miesiące temu. teraz siedzę i nie mogę się powstrzymać.

nie widzieliśmy się miesiąc. wierzyłam, że coś się zmieniło. wierzyłam w siebie. próbowałam już tak wielu rzeczy. może to tylko chwilowa słabość. może wstanę jutro i znów będę silna? mam nadzieję.

i co? wyjedzie i znowu zostawi mnie z tym ciężarem na sercu. tylko dlaczego teraz się łamię?
emocje. to wszystko przez nie.
co jest nie tak ze mną? dlaczego kocham kogoś, kto rani mnie najbardziej? dlaczego odpycham resztę? dlaczego spławiłam tych trzech? całkiem przystojnych i zabawnych?

jestem tak bezsilna wobec tego uczucia. wobec samej siebie. wplątałam się w idiotyczny romans, mając nadzieję, że może to jakoś mnie od Niego uchroni.
nie wyszło.

moje emocje są zarezerwowane tylko dla Niego.

środa, 16 grudnia 2009

"łatwo tak.... zgodziłaś na to się.... i...."

I know that u want me.
I know that I need u.

tak często się zastanawiałam na ile panuje nad sobą, nad sytuacją, nad emocjami, nad zachowaniem. ja i on. on i ja. zawsze byłam silna. przecież to on pękł. to on nie był w stanie. to on poprosił.
problem w tym, że on zawsze był. poznaliśmy się przecież, kiedy byłam jeszcze dzieckiem. pan magister świeżo po studiach. to jeden z nielicznych facetów. w zasadzie drugi, obok K, który wie więcej. mogłam z nim pogadać. o wszystkim. nigdy nie bagatelizował, nigdy nie odmawiał, nigdy nie oceniał. po prostu słuchał. wiedział o Nim, wiedział o wszystkich "onych", wiedział o moich kłopotach. doskonale rozumie mój problem z nazywaniem i określaniem uczuć. sam tyle razy określał rodzaj naszej relacji, jako układ siostra-brat. a tu jeb. kazirodztwo, nawet nie stricte fizyczne, ale duchowe. "jesteś dla mnie zagadką", powtarzał tyle razy.
w ostatnim czasie tak dużo się działo. pogubiłam się. to na pewno. w sumie, to ja przecież zawsze jestem pogubiona.
gdzieś tam obwiniam siebie, bo wiem, że to co się stało było niewłaściwe. to co się dzieje jest niewłaściwe. jestem świadoma tego, że to wszystko to jedna wielka pomyłka. całe życie miałam siebie za jedną wielką pomyłkę.

"bo Ciebie najmocniej się kocha mentalnie"

wkurwiam się na siebie, bo jednak okazałam się słaba. wtedy. po tym zdaniu. nagle po prostu chciałam stracić kontrolę. zapomnieć o wszystkim. to najpiękniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek usłyszałam. chciałam wreszcie poczuć się normalnie. zmęczona życiem, chciałam popłynąć. i popłynęliśmy.
i przeplatały się słowa: "przestań" z "przepraszam", "nie wolno" z "nie wytrzymam"
-przecież wiesz, że nie wolno, że źle
-wiem
-pierwszy i ostatni.... tylko dzisiaj, ale teraz... jeszcze raz, jeszcze tylko raz.

chcę samą siebie usprawiedliwić przed sobą. bo ta narastająca nieludzkość mnie przeraża.

sobota, 12 grudnia 2009

It's a damn cold night. Tryin' to figure out this life.

sobota. a właściwie już niedziela. czwarty z rzędu zimny browar leczy kaca. dziś jest inaczej. dziś jest gorzej. czasem po prostu lepiej żyć iluzją. miałam swoją iluzję. o tym, że nie jest źle, o tym, że ich w koło pod dostatkiem, o tym, że warto i że gdzieś tak jest ten pieprzony sens. okres przedświąteczny - szał ciał. szał miłości. wokół tyle zakochanych, że na samą myśl dostaje dziwnego swędzenia. "każdy ma kogoś, kogo nie zastąpi nikt", a kogo ja mam? tak naprawdę mam tylko siebie. trzymam się. jakoś się trzymam, chociaż czuje, jak rzeczywistość przygniata mnie non stop. trzymam się... no właśnie. jakie to dziwne. zawsze się trzymałam. jakoś zawsze wracały mi siły. to takie niesamowite, że młodość nie pyta ile zniesie dusza, a dusza znosi wszystko. ale to całe zło, to przecież w największym stopniu moja wina. bo to ja mam maniakalne skłonności, do upiększania wszystkiego. ta iluzja, która gdzieś tam trzyma mnie przy normalnym funkcjonowaniu, jest jednocześnie pierwszym powodem wszystkich moich upadków. bo to tak trochę, jakbym oszukiwała samą siebie. na gadu gadu, co drugi opis ma związek z miłością. na nk jest jeszcze gorzej. aż mi ekran poróżowiał od tego wszystkiego. miłość... przekleństwo, czy błogosławieństwo? a może i jedno i drugie? miłość jest taka męcząca. człowiek musi podejmować tyle decyzji. to jak złota klatka. niby ładnie pięknie, ale ile ograniczeń! to takie jakby nie dla mnie. jak cała reszta. temat jakiegokolwiek związku jest mi tak strasznie odległy. wszystkie znajome szukają facetów na przymus. mają jakiś swoisty wścik.

---

jakiś czas temu zauważyłam, że nieuchronnie podążam w stronę maniakalno - depresyjną z lawendowym blaskiem schizofrenii.

niedziela, 6 grudnia 2009

O.o ---- życiowa przeginka

She was like April sky
Sunrise in her eyes
Child of light, shining star
Fire in her heart
Brightest day, melting snow
Breaking through the chill
October and April

He was like frozen sky
In October night
Darkest cloud, endless storm
Raining from his heart
Coldest snow, deepest thrill
Tearing down his breathe
October and April

Refren:
Like hate and love
World's apart
This fatal love was like poison right from the start
Like light and dark
World's apart
This fatal love was like poison right from the start

We were like loaded guns
Sacrificed our lives

We were like love and dawn
Craving to entwine

Fatal touch
Final thrill
Love was bound to kill
October and April

Refren:
Hate and love
World's apart
This fatal love was like poison right from the start
Light and dark
World's apart
This fatal love was like poison right from the start

October and April (x3)

---The Rasmus "October & April (feat. Anette Olzon)---


piątek, godzina zbyt późna, na powrót do domu. padnięta po całym tygodniu wracam z uczelni. mama za kierownicą. zdycham. cały tydzień od 5 rano na nogach. wegetuje w samochodzie. jedna myśl: "byle tylko do domu, byle odespać". mamie się zebrało na fascynującą i iście porywającą dyskusję o Nim. "dziecko, jak Ty go kochasz. jak wyjechał... ja nie mogłam patrzeć na ciebie. to mi się w głowie nie mieściło,(MAMO PRZESTAŃ) że można tak cierpieć. a pamiętasz, jak wy razem? wy przecież od dziecka, od podstawówki. no, ale najbardziej w gimnazjum. (DAJ SPOKÓJ, NIE CHCĘ O TYM GADAĆ)a pamiętasz, jak byliście na ŁG razem? jak się samochód zepsuł, a on biedny pchał? a pamiętasz[.......................]... no i wtedy On [...], a ty [...], dziecko, co ci jest?", potem było już tylko gorzej. mówię: "mamo, możesz pogłośnić radio?". rmf-fm - stacja radiowa, która dojebie Ci najgorszą piosenką w najbardziej nieoczekiwanym momencie.
-----------------------------------------------------

The Rasmus "October & April (feat. Anette Olzon)

-----------------------------------------------------

to chyba jedyny moment, kiedy przeklinałam moje nagłośnienie w samochodzie. sparaliżowało mnie. dosłownie.

Pani Kwiecień i Pan Październik oraz ich niespełniona miłość. urodziłam się w kwietniu. On w październiku.

kurwa. co za ironia losu. od czasu, kiedy usłyszałam tę piosenkę On tak bardzo obija mi się o ściany serca i głowy. do tej pory niemyślenie było takie bezpieczne i bezbolesne. a potem zadzwonił. "słyszałaś? przecież to o nas".

poniedziałek, 30 listopada 2009

;niby cudownie, ale wcale nie jest dobrze;

z K w końcu się wyjaśniło. w zeszły czwartek doszło do poważnej rozmowy. zaczęliśmy od nowa budować naszą przyjaźń. tyle, że na moich warunkach. żadnych niedopowiedzeń i bezpodstawnych pretensji. no i oczywiście otwarcie mówimy sobie o tym, co nas boli. no i było dobrze. jeden wieczór. potem znowu zaczął wracać do tych wszystkich spraw. pytał o M, a przecież temat M jest nieruszany od tak dawna. no i musiałam mu wszystko wyjaśnić. cały big deal sprzed prawie dwóch lat. jak ja nie lubię odgrzebywać takich rzeczy.
"grzebiąc w przeszłości można się tylko upaprać" - i to jest święta prawda.
pytał o tak wiele rzeczy, żądał tak wielu wyjaśnień... to się w końcu zirytowałam. miałam poczucie, że K nadal mi nie wierzy. po tym, jak rzucił mi słuchawką, postawiłam sprawę jasno. napisałam mu, że wypierdalam z jego życia. no bo po co mu przyjaciel, któremu nie ufa? cisza była nieznośna, ale wymowna.
---
7 piętro.
wychodzę z sali wykładowej, jeszcze zaspana, głowa ciąży od myśli. na końcu korytarza stoi K. w prawej ręce ma goździki, w lewej jakieś kartki. idę z grupą ziomali i paroma dość wścibskimi koleżankami. K podchodzi, zatrzymuje się przede mną, jestem przerażona. K uśmiecha się i pokazuje wzrokiem na pewien odosobniony kącik koło grzejnika. mówię do ekipy "nie czekajcie na mnie". a oni stoją wszyscy, jakby oglądali ostatni odcinek mody na sukces.
Świetnie.
w końcu olałam ich i skupiłam się na K. dał mi kwiatki i stwierdził, że zaczynamy od nowa. że chce mieć we mnie przyjaciółkę i, że to nie może tak być.
"nie zostawiaj mnie samego"
wręczył mi kartki. były to wydruki potwierdzające rezerwację w kinie na "new moon". zarezerwował dwa miejsca, każdego dnia nadchodzącego tygodnia, o każdej możliwej godzinie.
"bo nie wiedziałem, kiedy Ci będzie pasować"
byłam w szoku.
przytuliłam się do niego i od razu mi ulżyło.
z tyłu dobiegały mnie tylko świsty i gwizdy - moja grupa. oczywiście w ich odbiorze ja i K jesteśmy razem, ale to takie nieistotne.
najważniejsze, że ja i on wiemy jak jest.
przyjaźń to tak cholernie istotna sprawa.
nagle poczułam, jak ogania mnie dzika fala radości.
---
i wtedy zadzwonił budzik.

niedziela, 29 listopada 2009

coś takiego.

tak się zastanawiam.... dlaczego to wszystko się stało? jak mogłam do tego dopuścić? ja? umoralniająca wszystkich wkoło? ja? przecież ja bym nigdy czegoś takiego nie zrobiła. a jednak stało się.
i jak się z tym czuje? jak suka? zdzira? chyba nie. raczej jak pani sytuacji. to takie cholernie przyjemne, mieć świadomość tego, że... no właśnie. jak to nazwać? że owinęłam go sobie wokół palca? że zbzikował?
czasem nie wiem. może to sobie chciałam coś udowodnić i celowo sięgnęłam na produkt z półki o nazwie "zakazany owoc"? hm. i co teraz? dla mnie to dość duże zaskoczenie. bo przecież to niby tylko pocałunek. to takie niby wszystko niewinne i dowcipne, ale mam świadomość, że może doprowadzić do tragedii. i nie tylko mojej i jego. wiem jedno. jakiekolwiek zaangażowanie emocjonalne z mojej strony nie wchodzi w grę. dla mnie to coś bardziej jak zabawa.
---
nie ukrywam, że gdzieś tam w środku brzydzę się sobą.
---
to wszystko zaczęło się tuż po maturze, prawda? już wtedy wiedziałam, że coś jest nie tak. już od tego czasu musiałam trzymać pieczę nad sytuacją. ale w ogóle nie dopuszczałam tego do świadomości. no bo jak. on i ja? no ja? jak ja? czemu ja? przecież ja nic sobą nie reprezentuje. nie mam nic konkretnego do zaoferowania. a tu nagle staję się obiektem seksualnym dla kogoś o ustabilizowanej sytuacji życiowej.
tak długo czułam się beznadziejna, że w końcu przestałam kontrolować sytuację i uległam. i teraz najłatwiej byłoby o tym tak po prostu zapomnieć.
to tak cholernie niewłaściwe i zajebiście pociągające przez swoją zakazaność.
teraz muszę tylko odkręcić całość i od nowa namalować granicę.

dlaczego ja się muszę zawsze w coś władować???!!!!

wtorek, 24 listopada 2009

=taki wstyd zdarza się tylko raz=

dawno nie byłam aż tak zirytowana sytuacją. przypuszczalnie dlatego właśnie piszę. to takie paradoksalne. nie wiem czemu takie rzeczy dzieją się właśnie mnie. znowu. po raz drugi wplątałam się w relacje między przyjaciół pomiędzy, którymi coś się działo. po cóż mi to wszystko? tak samo było wtedy. z tym, że wtedy nie ufałam do końca. teraz niestety po raz kolejny popełniłam dwa podstawowe błędy. zaangażowałam się, pokazałam, że jednak mam jakieś uczucia, ale to nie najgorsze. najgorsze jest to, że wpuściłam K do wnętrza. on jedyny poznał trochę tę mnie w środku. i polubił ją. nawet bardzo. bynajmniej miałam takie wrażenie. i znowu się zawiodłam. tak cholernie.
był taki moment, że chciałam postawić wszystko na jedną kartę. na niego. i nie chodzi mi tu o miłość. K dawał mi jakieś nieprawdopodobne poczucie stabilności. nie chciałam go mieć dla siebie. chciałam go mieć obok. w dużej mierze to on pomógł mi pokonać wiele lęków. nie przypuszczałabym nigdy, że on, ten z którego tak często się śmiałam, da mi tak wiele. czułam, że to ten, na którego zawsze można liczyć, do którego ja zawsze będę mogła się zwrócić. zaufałam mu. tak bardzo się przed tym broniłam. ale stało się. niestety. a przecież wiem, że nie wolno ufać nikomu. wzbraniałam się zbyt krótko. zaufałam, a zaraz po tym rozczarowanie nadeszło. i boli. ale nie tak jak zawsze. tym razem boli w środku, nie płaczę. nie jestem w stanie płakać. o ile byłoby mi lżej?? kurwa. znowu udaję, że nic się nie dzieje. wmawiam samej sobie, że to mnie nie dotknęło, że mi na nim nie zależy, że mam to gdzieś. największe pretensje mam do siebie. bo nie powiedziałam K, że jestem hipokrytką. bo znowu zbyt skutecznie udawałam, że jestem twarda i wyrachowana. bo on uwierzył w to, co było dla świata. uwierzył, że jestem zimną suką. uwierzył, bo kiedyś ja chciałam by każdy uwierzył.

mam to czego chciałam.


"anioły śmierdzą potem, żrą kiełbasę, mają w dupie żywych"

poniedziałek, 23 listopada 2009

"mam nadzieję, że lubisz rozczarowania"

przedostała się w parszywy czas
przez ulice zakażone bezradnością dni
przez korytarz betonowych spraw
pewność że my
mimo wszystkich nieprzespanych nocy
mimo prawdy porzuconej na rozstajach dróg
potrafimy w rzeczywisty sposób
znaleźć się już

w domu będzie ogień
a do domu proste drogi
wiodą słusznie moje stopy
nie zabraknie mi sił
czas poplątał kroki
jest łagodny i beztroski
ma zielone kocie oczy
tak samo jak ty

nauczyłem się umierać w sobie
nauczyłem się ukrywać cały strach
nie do wiary że tak bardzo płonę
nie do wiary że rozumiem każdy znak

zapomniałem że od kilku lat
wszyscy giną jakby nigdy ich nie miało być
w stu tysiącach jednakowych miast
giną jak psy
dobre niebo kiedy wszyscy śpią
pochlipuje modlitwami niestrudzonych ust
tylko błagam nie załamuj rąk
chroni nas Bóg

ja mógłbym tyle słów utoczyć
krągłych i beztroskich
ze słonego ciasta zmierzchów
jeśli zechcesz je znać
wzrok przekroczył linię
horyzontu aby zginąć
a ty przy mnie śpisz i żyjesz
nieodległa w snach

---Sto tysięcy jednakowych miast---COMA

mam wszystkiego dosyć. naglę tracę kogoś, kto jak się okazuje był jakby integralną częścią mnie. od kiedy K został sam ze złamanym sercem robiłam wszystko, żeby czuł się dobrze. żeby nie był sam. żeby choć odrobinę zdjąć z niego ogrom tego bólu. bo ja, jak mało kto wiem, co on czuje. przez ten miesiąc stał się dla mnie nie tylko przyjacielem. on zupełnie nagle i niespodziewanie stał się moją bratnią duszą. rozumieliśmy się, było tak dobrze. ale pojawił się M i zepsuł wszystko. wjebał się z tą charakterystyczną bezczelnością i ośmielił po ram kolejny sfałszować rzeczywistość dla własnych korzyści. to niesamowite co potrafi zrobić człowiek, któremu urazi się ego. jedno "nie" wystarczyło, żeby w tak bezpardonowy sposób niszczyć mi życie. i kontakty z ludźmi. i jeszcze tak bezczelnie się ze mną spotykał. i kłamał w oczy, że jest moim przyjacielem, "kompanem". to takie kurewsko nie do zniesienia.
a on mu uwierzył. po tym wszystkim. przez miesiąc byłam między młotem a kowadłem. jakby nie patrzeć w pewien sposób oszukiwałam moją najlepszą przyjaciółkę. dla niego. dlaczego? nie wiem. bo sprawiał, że czułam się potrzebna. tego uczucia nie dał mi nikt. bardzo dawno. miło było mieć kogoś tak blisko. kogoś kto rozumie, pomoże, pogada, po prostu jest. co, znowu powtórka? mam wrażenie, że jak już się pocieszył, to nie jestem mu potrzebna. nie wiem co myśleć. nie przypuszczałam, że sprawy tak się skomplikują. nie teraz. nie z K. nie mogę go stracić. nie chcę. ale K nie chce rozmawiać. odrzuca połączenia, unika spotkań. "mam nadzieję, że lubisz rozczarowania" powiedział do mnie i zniknął pozostawiając mi masę niedopowiedzeń.

poniedziałek, 9 listopada 2009

-.-odkąd tak, jakby nic, odszedłeś stąd, zgubiłam się wśród samotnych świata stron-.-

wydawało mi się, że jestem inna. mam wrażenie, że w ogóle siebie nie znam. nie wiem już, czy podążam dobrymi ścieżkami. nie wiem jak silna jestem, ile udźwignę.

Tęsknota – uczucie najbardziej niewypowiedziane, stan próżny wszelakiej ulgi, ucisk serca ciągły i jednostajny.

od czasu, kiedy ostatnio byłam na blogu zmieniło się tak wiele. wtedy odliczałam dni do naszego spotkania. teraz błagam czas, żeby był wolny, żeby rozciągał się jak najdłużej się da.
widzieliśmy się dwa razy, wtedy i trzy tygodnie później.

wtedy...
były urodziny K. najpierw pojechałam z przyjaciółką, by zrobić K niespodziankę. udało się, potem zabraliśmy Jego i we czwórkę pojechaliśmy do pubu. było miło. było tak, jak w wakacje. byłam bardzo zmęczona. od piątej na nogach, zajęcia na uczelni do 15, potem do K, do domu i spotkanie z Nim. kiedy Go zobaczyłam, jak szedł w stronę mojego samochodu poczułam to znajome uczucie. o mały włos się nie popłakałam. tak bardzo za Nim tęskniłam. niestety, kiedy Jego ciało wsiadło do samochodu, wiedziałam, że Jego nie ma. wiedziałam, że może być tylko "miło" nic ponad to. nagle nie miałam ochoty tam siedzieć. nie chciałam z Nim rozmawiać, bo wiedziałam, jak będzie mi ciężko, kiedy przyjdzie nam się żegnać na kolejne trzy tygodnie. On był inny. był taki wyniosły, że chciało mi się rzygać. starałam się ignorować reakcje mojego organizmu na Jego obecność. i co się stało wtedy? wtedy tradycyjnie On zaczął przesadzać. A i K się pokłócili strasznie, a On wydawał się nie widzieć świata poza mną. i kiedy wtedy w moim samochodzie położył mi rękę na szyi, kiedy zaczął igrać z moim libido, wiedziałam, że to nie prowadzi do niczego dobrego. potem jeszcze te wszystkie słowa, że tęskni, że nie może się doczekać. wspominałam to spotkanie bardzo długo. postanowiłam coś zmienić. i stopniowo udawało mi się. uświadomiłam sobie, że tak po prostu nie może być. tak bardzo chciałam już Go nie kochać. sytuacja na studiach znacznie ułatwiła mi sprawę. kluczowym czynnikiem był brak czasu. poza tym ludzie na studiach. tak diametralnie zmieniła mi się wizja samej siebie. oni wszyscy mnie lubią, cenią, uważają za kogoś wyjątkowego. to takie przyjemne. trzeba mieć czas, żeby być samotnym. ja nie miałam. i nagle jakoś tak po prostu poczułam się wolna, to było dzień przed Jego późniejszym przyjazdem.
trzy tygodnie później, Jego przyjazd.
przyszedł. kiedy Go ujrzałam, już wiedziałam, że to koniec. poczułam się wolna, nie było tego znajomego uczucia. spędziłam z Nim dwie i pół godziny, oczywiście mama dzwoniła, to musiał zawijać. nie miałam z tym problemu. nagle po prostu nie zależało mi co robi, co mówi, ile czasu mi poświęci. to było wspaniałe. cieszyłam się tym uczuciem. miałam wrażenie, że ogromny kamień spadł mi z serca. byłam szczęśliwa, bo miałam poczucie, że przestaje mieć obsesję na Jego punkcie. to wcale nie znaczy, że przestałam Go kochać. wydaje mi się, że nigdy nie przestanę. On zawsze już będzie miał specjalne miejsce w moim sercu.
ale czuje się wolna.
było tak bezboleśnie. tak miło. do momentu kiedy nie dowiedziałam się reszty. jeden Go zacytował, na pytanie co ze mną odpowiedział "do niej zawsze można wrócić", a drugi powiedział, że przez siedem miesięcy spotykał się z nią. z tą wymarzoną. podobno to on inicjował wszystko....

Wierzę słowu
Jeśli jest jak głaz

"...a nie jak garść piasku..."

Pamiętasz...?

Czas rozwiał piasek..... już nic nie pozostało....

To były tylko puste słowa
[?]
"Sztuczne więzy...
[?]


"Ty wiesz..."

Teraz wiem............. żeby nie ufać....

jak to możliwe? że dałam się oszukiwać? boli jak skurwysyn. bo umarło wszystko w co wierzyłam. bo wiem, że byłam narzędziem.

poniedziałek, 5 października 2009

first day or the last one?

przeżyłam... godzinę spędziłam w samochodzie... co za jebitne korki, masakra. oczywiście jak zawsze 3 minuty spóźnienia. D na mnie poczekał. trzymamy się razem. to dobrze. to łatwiej. przyjaciółki wróżą mu karierę zastępczą za Niego. pf, przecież Jego nikt nigdy nie zastąpi. zabawne. "nigdy nie mów nigdy, nigdy nie mów zawsze".
poznałam dwie fajne dziewczyny, miło się gadało. może wcale nie będzie tak źle?
...
gówno prawda!
mam ochotę uciec, rzucić się przed siebie, zrobić coś. nie wierzę w siebie. nie wiem czy będę wystarczająco dobra. poza tym... wiadomo co mi najbardziej przeszkadza. perspektywa tych 5 lat. 5 lat przesiedzę przed kompem, gadając z Nim na skype?
przecież nie tak to powinno wyglądać. każdy ma prawo do szczęścia
-nawet ja.
powiedział, że tęskni, że się nie może doczekać. bo co? bo D? pewnie tak.
"...Ty jesteś jak, ten ogrodnika pies..."
rutynowa procedura utrzymywania mnie blisko siebie, w roli obleśnie zaszczytnej - przyjaciółki.
4 dni.

poniedziałek, 28 września 2009

tick tock

jutro zaczynam. nie chcę. dlaczego ludziom tak spieszno do dorosłości? nie wiem. przeraża mnie to. nie wiem jak to ogarnąć.

moja agonia emocjonalna straciła na sile. ostatnio żyłam w przekonaniu, że nie dam rady. nie wytrzymam. czułam jak jakiś straszny ból rozrywał mi wnętrzności. miałam zimne dreszcze. nie wiem co się działo z moim ciałem. zrobiłam z tego taki koniec świata. ---
a potem On zadzwonił i płakaliśmy do słuchawek. bez słów. po prostu jeden wielki lament. wszystko zdawało się wisieć między nami. niewypowiedziane. ogromne uczucie zawieszone między słowami a strugami łez. nagle poczułam, że jestem mu potrzebna, że nie wolno mi się rozklejać. i pozbierałam się. nie lubię się nad sobą użalać zbyt długo, więc zaczęłam szukać sobie celu. miałam plan - jechać do Niego, zrobić mu niespodziankę, ale niestety nie wypaliło. postanowiłam walczyć o Niego za wszelką cenę. nie o uczucia, ale o obecność. wiem jedno. bez Niego jestem niczym. bez Niego gasnę. nie podniosłam się dla siebie. podniosłam się dla Niego.- to takie niewłaściwe. teraz tylko najbardziej obawiam się sytuacji, kiedy faktycznie nie będę Mu potrzebna.

ja jestem tu cholernie samotna. w tym tłumie ludzi: rodzina, przyjaciele... jestem samotna, bo Jego tu nie ma.

a On tam wcale nie jest taki samotny. zna tam tylko ją - pewną koleżankę z klasy ubiegłej, która dzieli z Nim dziekanat i mieszka niedaleko.

przecież tak nie powinno być. powinnam się cieszyć, że nie jest tam sam, że ma z kim zwiedzać miasto, chodzić po sklepach.... że ma kogoś, kto prowadzi Go za rękę.

nie cieszę się, bo dotychczas, to ja Go trzymałam i wcale nie chcę puścić.

za 5 dni się spotkamy...

wtorek, 22 września 2009

Is this how the book ends? Nothing but best friends.

nadszedł czas. to koniec. to wszystko. tu historia ma swój kres.
czuję jak powoli staczam się na samo dno. nie chcę tego, nie chcę tych pieprzonych studiów. od tygodnia nie robię nic innego, tylko ryczę po kątach. spotykam się z Nim, a potem wracam do pustych ścian i płaczę. stał się dla mnie nałogiem. a ja będę teraz jak ćpun na odwyku. to takie paradoksalne. było tyle złych chwil. tyle razy On deptał moje ledwo zipiące serce, zgniatał, tłamsił, mordował swoim egoizmem i tupetem, tyle razy się bawił: robił, mówił... nie myślał. a ja zawsze tak bardzo chciałam, żeby było Mu wygodnie i dobrze. żeby był zadowolony, szczęśliwy. może za bardzo się temu oddałam? może zapomniałam przez to o sobie.
nie jestem w stanie opisać tego co czuję. dotychczas bywało marnie i beznadziejnie, ale przynajmniej bywało. a teraz co? zostanę z garstką pamiątek, z masą wspomnień. zostanę ze sobą. i z własnym umysłem, sercem, emocjami.
miałam tyle czasu... mam poczucie, że zmarnowałam 6 lat... mogłam zrobić coś... cokolwiek. jak mogłam pozwolić sobie, by to zaszło tak daleko? jak mogłam uzależnić się od drugiej osoby? przecież wiedziałam, że to tak się skończy. tak panicznie nie chcę Go stracić. mam poczucie, że bez Niego stracę wszystko, że się rozsypię na kawałki, które ktoś zdepcze. zawsze dawał mi tyle siły. zawsze mimo wszystko był. mogłam zadzwonić, wygadać się. mogłam się z Nim spotkać. mogłam cokolwiek. ...mogłam czyścić Jego okulary, które zawsze były pełne odcisków palców, kiedy On tak specyficznie tarł oczy, mogłam zganiać z Niego komary, mogłam obserwować Jego rumieńce, mogłam śmiać się z tego, że wszystko jadł do góry nogami, mogłam liczyć w głowie po kolei jego 13 pieprzyków na prawym policzku. mogłam napawać się jego entuzjazmem, kiedy ze mną plotkował lub opowiadał o czymś emocjonującym. mogłam wodzić wyobraźnią po Jego geometrycznym ciele, zatrzymując się najczęściej na wargach. mogłam trzymać Go za ręce i wysyłać do lekarza z powodu uczulenia na kredę. te szorstkie, wysuszone ręce... mogłam śmiać się po cichu z jego kiepsko dobranej fryzury uwydatniającej lekko odstające uszy, mogłam wplatać palce w Jego włosy, mogłam obserwować jak krzywi się, wypuszczając dym papierosowy, mogłam się z Nim przekomarzać i flirtować. mogłam patrzeć jak On się uśmiecha. ma tak wiele uśmiechów. ten, kiedy kłamie lub coś ukrywa, ten kiedy wita kogoś znajomego, ten kiedy jest zawstydzony i nie wie co powiedzieć, ten kiedy coś Go bawi, ten kiedy jest szczęśliwy i ten kiedy uśmiecha się do mnie.
tyle razy tak bardzo byłam na siebie zła, że kocham Go aż tak mocno, teraz już odpuściłam. pozwoliłam, żeby popłynęło. nie radzę sobie z tym co się dzieje, z tym, jak to uczucie mnie ogarnęło, jak mnie niepostrzeżenie owładnęło, omotało i przerosło. a teraz nie pozwala mi funkcjonować normalnie.
o ile łatwiej byłoby spalić ten most, wcześniej, kiedykolwiek, choćby teraz.
był u mnie przed chwilą. dał mi bukiet kwiatów. tak bardzo się pilnowałam. uśmiechałam, mówiłam, że będzie ok. a teraz pękłam. nie dam rady. nie udźwignę tego. nie chcę.
tak bardzo chciałam Go przytulić, dotknąć, powiedzieć jak mi ciężko... nie byłam w stanie. siedziałam tam sparaliżowana. dlaczego to musi być takie trudne. dlaczego ?? bez Niego już nigdy nie będzie tak samo. ja bez Niego nie umiem funkcjonować. nie dam rady. jak to cholernie boli. byłabym w stanie istnieć bez każdej innej osoby u boku, byle nie bez Niego. wiem, że zachowuje się irracjonalnie, że to wygląda tak, jakby On umarł. On żyje, to My umarliśmy. będzie przyjeżdżał.... teraz zobaczymy się dopiero na wszystkich świętych. staniemy się sobie obcymi ludźmi. On się usamodzielni, znajdzie pracę i kogoś na moje miejsce.
Tak bardzo Go kocham, dlaczego muszę Go tracić? dlaczego nie mogę Mu powiedzieć? dlaczego chociaż przez chwilę nie mogłam być szczęśliwa? nie dość, że los nie był dla mnie łaskawy, to teraz życie zabiera mi to, co w nim najlepsze.

sobota, 5 września 2009

nie wszystko jest takim, jakim się wydaje.

dzisiaj sobota, więc tradycyjnie wypad w województwo. zebrało mi się na szczere rozmowy z towarzystwem. gadaliśmy kręgosłupach moralnych, o sumieniach, o tym co dobre i złe. potem każde z nas mówiło o innych. co w sobie cenimy, czego nie lubimy itp.
jest mi tak dziwnie, że ci ludzie praktycznie nic o mnie nie wiedzą. cenią mnie za cechy, których nie posiadam. widzą zło, którego nie ma. to świadczyć może tylko o jednym. jestem świetną aktorką. tak bardzo kiedyś znienawidziłam samą siebie i ukryłam w czeluści mojej duszy, że teraz nikt mnie nie zna. czasem nawet ja sama, nie wiem czego oczekiwać od siebie. czasem jestem obca sama sobie. nienawidzę siebie. tej prawdziwej, tej która teraz pisze tego posta. prawdziwa ja jest tak beznadziejnie słaba, funkcjonuje z nieustannym poczuciem winy i krzywdy, uwielbia się nad sobą użalać, ciągle płacze i wszystkich wkoło by przepraszała za to, że żyje. żenująca!
to takie niesprawiedliwe, że oszukuje świat. jestem pieprzoną hipokrytką, zwłaszcza emocjonalną.
ale nie robię tego w złej wierze. chcę być szanowana, lubiana itd. wydaje mi się, że prawdziwej mnie nikt by nie docenił.
teraz nawet zaczynam to lubić. to jak manipuluję ludźmi, jak rysuje im w głowach mój obraz. to dlatego, że nie borę życia na serio. niektórzy gonią nie wiadomo za czym, wszystko kręci się wokół pieniędzy. a ja wychodzę z założenia, że za pieniądze można sobie kupić nieruchomość, ale nie dom, można kupić leki, ale nie zdrowie, można kupić seks, ale nie miłość. to infantylne podejście, wiem. naiwność... jak mnie to drażni, że jestem taka naiwna. okropność. chcę ufać ludziom, chcę im wierzyć, ale życie uczy czegoś innego. rzygać mi się chce od rozczarowań, które niesie ze sobą każdy nowy dzień. mam wrażenie, że żyję iluzją. może dlatego tak bardzo nie chcę dorastać? bo dorosłość, to przecież sztuka pozbywania się złudzeń. a tylko one trzymają mnie przy życiu. coś mi się wydaje, coś jest prawdopodobne... i rodzi się cel.

"Życie jest tylko przechodnim półcieniem,
Nędznym aktorem, który swoją rolę
Przez kilka godzin wygrawszy na scenie,
W nicość przepada."

sobota, 22 sierpnia 2009

myśli, głuche, puste, nieistotne, niewłaściwe.

czas ucieka, a ja tak bardzo pragnę go zatrzymać. cóż... los nigdy nie był dla mnie łaskawy, to właściwie dlaczego teraz miałby być? jestem wielce sfrustrowana. moje życie to jakieś zoo. jestem na specyficznym etapie. zaczynam się bać o siebie. zawsze wiedziałam, że mam "nie równo pod sufitem", ale to nie było męczące.
szum....
w mojej głowie nieustannie kłębią się miliony myśli. różnych. generalnie mało optymistycznych.
boję się. cholernie się boję, że sobie nie poradzę. nie wiem czy prawo, to był dobry pomysł.... ale to nie jest najistotniejsze.
w ciągu ostatnich trzech dni moje uczucia wariują. te do Niego najbardziej. tak jakbym tyle co się w nim zakochała. kiedy się spotykamy mam maślane oczy, wodzę wzrokiem i czuje to uczucie. te takie przyjemne mrówki w okolicy serca. specjaliści nazywają to motylami w brzuchu. tyle, że ja mam mrowisko i to w sercu. to takie niewłaściwe. zostały nam 4 tygodnie. potem koniec. będzie przyjeżdżał raz na miesiąc.... może w ogóle. Zawsze wiedziałam, że jest najlepszym prezentem od losu. i teraz to właśnie ten los mi Go odbierze.
i tak cholernie pasuje mi tutaj cytat:

"Gdyby wszystko przepadło, a On jeden pozostał, to i ja istniałabym nadal. Ale gdyby wszystko zostało, a On zniknął, wszechświat byłby dla mnie obcy i straszny, nie miałabym z nim po prostu nic wspólnego."

przeżyłam z Nim tak wiele. przeżyłam z Nim tyle wspaniałych chwil. dzięki Niemu się śmiałam. kiedy chcę myśleć o pięknych momentach mojego życia, On zawsze tam jest. przeżyłam z Nim wysublimowany bukiet kwiatów młodości. i wiem (choć zabrzmi to paradoksalnie), że to właśnie z Nim chciałabym przeżyć życie. ja to czuję. i na nic zda się tłumaczenie, że "jak nie Ten, to inny, że sobie poradzę...itp." ja nie chcę nikogo innego. chcę Jego. z wszystkimi wadami i zaletami. i mimo tego, że wodził mnie za nos cały ten czas, jestem mu wdzięczna. bo ta nadzieja, że być może mnie kocha, sprawiała, że chciało mi się żyć. że chciało mi się walczyć.
dojrzałam do stwierdzenia, że On jednak na swój specyficzny sposób musi mnie kochać. gdyby było inaczej nie wracałby do mnie. zapomniałby. odstawił na półkę. a On nadal jest blisko. tylko, że nasza miłość jest tak niesamowicie nieprawdopodobna do spełnienia. przez to jaka jestem, przez to w jakim środowisku żyjemy.
panicznie obawiam się, że nie będę już dla Niego tak ważna. że ktoś mnie zastąpi, albo co gorsze, będzie w hierarchii nade mną.

Wydaje mi się, że jesteśmy nierozłączni...
Że to po prostu już się stało i że tak będzie zawsze.
Że jeśli nawet zostanę zapisem w Twojej pamięci, jakąś datą, jakimś wspomnieniem, to i tak będzie to jak powrót do czegoś, co się tak naprawdę nie odłączyło. Po prostu się przesunęło na koniec kolejki osób istotnych.
I przyjdzie taki dzień, być może po wielu latach, kiedy mnie wyciągniesz - na kilka chwil - na początek kolejki i pomyślisz... „Tak, to ta M...."

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Teenage dreams in a teenage circus.

przez pewien czas nasza przyjaźń wisiała na włosku. ale obiecałyśmy sobie, że "nigdy, żaden facet tego nie zrujnuje", więc milczę. może to chorobliwa zazdrość, zwana też zespołem Otella? było minęło, ale jak zwykle wpłynęło na to, jak postrzegam samą siebie. czuję się dość zużyta. ludzie mówią "jesteś wartościowa, inteligentna"... pf...
czasem mam wrażenie, że gdyby obrać mnie z cudzych słów, myśli i cytatów, byłabym naga.

dopadła mnie rutyna?
stało się coś dziwnego. jak to możliwe, że tego nie zauważyłam? tak bardzo chciałam, żeby On mnie pokochał, że nie zorientowałam się, kiedy ten inny zwariował. nie chcę rozwijać tego wątku. chce cofnąć czas i zatrzymać się przy granicy.
miałeś zachowywać się jak mój brat.

to takie niemoralne. czuje się z tym źle. co prawda nic się nie stało, ale czasem słowa mają ogromną moc... zwłaszcza te niewypowiedziane, a ja jestem tylko nastolatką. mam swoją nastoletnią, jeszcze pierwszą nieszczęśliwą miłość i swoje błahe problemy emocjonalne.

dlaczego po raz trzeci ściągam na siebie zajętego faceta? i to jego??!! rzygać się chce.
wcześniej było inaczej. to byli chłopcy, a nie mężczyźni.

a to jest dla mnie zbyt poważne. to za dużo.

niedziela, 26 lipca 2009

składam skrawki naszych lat

jestem styrana. miałam ospę. pf... trochę późno, jak na choroby tego typu. przeżyłam coś strasznego, ale nie jest to na tyle istotne i zalegające mi na sercu, więc pominę ten wątek.

czuje się marnie. w ciągu tego czasu spędzonego w odosobnieniu wiele się dowiedziałam. nabrałam dystansu. wiele nagle zobaczyłam. to irytujące, bo kiedy ja przestałam zabiegać, zapadła cisza. nieznośna, głośna cisza samotności. mam wrażenie, że wszyscy oni, spotykają się nie ze mną, ale z moim poczuciem humoru, z tym, że można ze mną pogadać, spotykają i przyjaźnią się z pojedynczymi fragmentami mnie, ale nie ze mną. to bez sensu, bo to oznacza, że każde z nich ceni i lubi mnie za coś, a nie mimo wszystko. mam w sobie poczucie kompletnej beznadziejności. bo przecież, gdyby było we mnie coś godnego uwagi, ludzie nie zapominaliby aż tak szybko.
---dużo płakałam. za dużo. o wszystko. jestem rozdrażniona. moja frustracja sięga zenitu.


nieustannie walczę o samą siebie. mam za dużo czasu, za dużo emocji, za dużo myśli. teraz naprawdę nie wiem co robić. teraz następny krok należy do mnie. tylko co ja zrobię?
akurat teraz zebrało Mu się na dojrzewanie.
co zrobić, kiedy On przyznał się do błędu, powiedział : "ja to spieprzyłem, teraz to wiem", a na pytanie: czy chciałby, odpowiedział twierdząco?

to było ciężkie wczoraj. jutro będzie jeszcze gorsze.

piątek, 10 lipca 2009

danse macabre

wczoraj odwiedziła mnie śmierć. to był już drugi raz w moim życiu. za pierwszym razem chciała mnie uśpić, wczoraj mnie dusiła. nie dałam się. nie wiem skąd znalazłam w sobie tyle siły.

trwało to około 2 minut, a mnie przed oczami zdążyło przelecieć całe życie. to było takie straszne---. przyszło znienacka.

do teraz nie mogę się otrząsnąć. wczoraj siedziałam i płakałam bardzo długo. -sama-
wykonałam 3 telefony. Ona nie odbierała, druga Ona była zajęta, a On się śmiał i zbagatelizował wszystko. przypuszczam, że jego reakcja doprowadziła mnie do stanu obecnego. nagle poczułam, że nie ma nikogo. zupełnie. akurat w takiej chwili. nie wiem, jak nazwać to co się ze mną dzieje. depresja? szok? nie mogę jeść, spać i mam potworną migrenę, właśnie od wczorajszego popołudnia.

dużo myślę. milczę i myślę. to takie przerażające i żenujące, że jakoś tak nagle każdy o mnie zapomniał. czy to moja wina? czy za mało się staram? coś znowu robię nie tak? może ja po prostu na to nie zasługuję? bo przecież ja jestem tylko wtedy dobra, kiedy ktoś akurat ma taki kaprys, kiedy chce się pośmiać, zabić nudę, poplotkować, albo odezwie się "z przyzwoitości" to okropne, bo najwyraźniej nie przejawiam żadnych innych, głębszych wartości. nie mam w sobie nic, co mogłoby przyciągnąć ludzi na to przysłowiowe "dobre i złe". zawsze tak bardzo bałam się samotności, tej głębokiej.

zastanawiam się... jaki był cel tego wszystkiego? że niby co? że to nie mój czas? że mam go niewiele? że powinnam zrobić COŚ istotnego? że powinnam znów uwierzyć?
skutek jest jeden. poczułam kruchość życia. tak wielu rzeczy jeszcze nie zrobiłam. tak wielu rzeczy nie powiedziałam. tak wiele mam planów. a nie wiem sama ile jeszcze mam czasu. dlatego teraz carpe diem. nie chcę czuć się tak, jak wczoraj, kiedy byłam tak blisko. nie chcę czuć, że zmarnowałam swój czas.

ten post jest dziwny. jest smutny, choć nie tak bardzo, jak ja teraz.

memento mori.

wtorek, 19 maja 2009

illegal...forbidden

to dla mnie takie niepojęte. nie wiem nawet jak ująć to w słowa. nie wiem czy dam radę. przecież miało być dobrze. przeklinam środę. przeklinam ją na wszystko. obiecywał mi, że to będzie NASZ wieczór. mieliśmy porozmawiać o czymś bardzo ważnym. mój mózg zaczął więc przewidywać, że nareszcie stanie się coś dobrego. byłam zadowolona. poszliśmy razem na grilla do znajomych. było tak miło. trzymał mnie za rękę, głaskał. był taki --- MÓJ. to był ten On. kwintesencja ideału, sklarowany roztwór tego, co w Nim ubóstwiam. byliśmy wtedy sami. mieliśmy jakiś czas dla siebie. w końcu. słońce zachodziło. niebo miało idealnie różowo- brzoskwiniowy odcień. istnieliśmy tylko MY, a wszystko wokół było po to, by tę chwilę nam uprzyjemnić. czułam się wspaniale. chciałam, by ten moment się nie kończył. pachniało bzem, jedliśmy truskawki i tradycyjnie śmialiśmy się do rozpuku. nie chciałam nic więcej. nie potrzebowałam żadnych definicji naszej relacji. bo wtedy i tak nie dałoby się jakkolwiek tego nazwać, zdefiniować, za pomocą jakichś tam banalnych słów. wpatrzeni w siebie o zachodzie słońca. pytał czy jestem szczęśliwa, pytał czym jest dla mnie szczęście, pytał o tak wiele. pytał czy chciałabym mieć faceta. ta rozmowa zdawała się być taka... dojrzała.
wtedy jednak po raz kolejny zrobił coś, czego nie powinien. wtedy właśnie zaczął opowiadać mi o niej. o tej idealnej w opinii środowiska. powiedział, że ona chce z nim być, że poprosiła go o "chodzenie", że się całowali. że nie dał jej odpowiedzi, że nie wie co robić, że potrzebuje mojej opinii.

...świat wypadł mi z moich rąk...

myślałam, że to jakiś żart. miałam nadzieję, że to sen, że za chwilę ocknę się i nadal będzie tak, jak przed chwilą. nagle poczułam się głucha, ślepa, niema. przestałam odczuwać cokolwiek. wpadłam w jakąś bezkresną przepaść. nie istniało nic. nic prócz bólu, który rozrywał mnie od środka. oczywiście jak zawsze, ukryłam wszystko. spytałam "dlaczego", powiedział to co zwykł, nadal trzymając mnie za rękę: "bo jesteś moją najlepszą przyjaciółką i twoja opinia jest dla mnie ważna". niestety moje zachowanie wymknęło się spod mojej kontroli. starałam się jak mogłam, ale i tak nie wyszło. powiedziałam mu, że mnie to nie obchodzi, że to ich sprawy, że to Jego decyzja, że jej nie znam, że nie chce o tym gadać, że po co mi to mówił w ogóle. odpowiedział mi: "to co, wolałabyś się dowiedzieć od osób trzecich, że jesteśmy razem?". podziękowałam mu za szczerość. zauważył, że coś jest nie tak . pytał co mi jest, o co chodzi i czy mam zamiar być teraz taka oschła. no bo o co mi chodzi w ogóle? przecież od tego są przyjaciółki. potem już popłynęło. bawi mnie do dzisiaj jego oburzenie, kiedy stwierdziłam, że zniknę z jego życia. śmiał mi się w twarz, pytając czy się wyprowadzę i zmienię numer telefonu. potem spytał, czemu mam znikać. przecież fakt, że będzie miał dziewczynę, nie wpłynie na NAS. nadal możemy się spotykać. czasami nawet we trójkę....
drżałam. nadal drżę.
nic do niego nie docierało. pytał czy żałuję czegoś z naszej znajomości, bo On nie. powiedział, że jestem jedyną osobą na świecie, której nigdy w życiu nie chciałby stracić. że przecież tak nie można. że moje zniknięcie będzie dziecinne. że będzie ucieczką.
i przyjechali oni. on powiedział, że mu zimno i poszedł do domu. a ja straciłam panowanie nad wszystkim. moja maska spadła i roztrzaskała się. płakałam jak dziecko. płakałam, krzyczałam, aż w końcu się upiłam.

nie wiem co zrobię. chcę spać. wiecznie. dzisiaj pisał, jak gdyby nigdy nic.

może to ja przesadzam? może to ja sobie coś uroiłam? może to normalne, że faceci chodzą na randki ze swoimi przyjaciółkami? że się z nimi całują, przytulają je...

jakiś czas temu było między nami tak erotycznie.
"zaufanie to taka czarna świnia"

to dość specyficzne, że w życiu winno się być pustą emocjonalnie kurwą. zapatrzoną w siebie. zimną, oschłą suką. taka chce być. nie do złamania.

"Anyhow, anyhow
I wish you both all the best
I hope you get along"

poniedziałek, 18 maja 2009

"TRISTE VERITA " (Smutna Prawda )

wreszcie mam chwilkę, by coś tu wyskrobać. okres matur minął. było strasznie, ale przeżyłam. i tak wiadomo, że aspekt ten pominę w tej notce. wszystko się zmieni. a ja tradycyjnie się tego boję. teraz już nie będzie tak, jak 3 lata temu. od trzech lat nie chodzimy do jednej szkoły, a teraz? a teraz rzuci Go gdzieś w polskę i tyle Go widziałam. może nie powinnam tak pisać. on przecież za wszelką cenę chce utrzymać naszą... no właśnie. jak to zdefiniować... ??? pewnie nawet On tego nie wie. w każdym razie powiedział ostatnio, że "jest uzależniony ode mnie". to takie miłe. ale czy na pewno? przecież i ja jestem uzależniona od Niego. to dość niezdrowe, dla nas obojga. i jak ja sobie poradzę? jak się pozbieram? zostały mi 4 miesiące. a On chce je wykorzystać maxymalnie. tylko jak to odbije się na mnie? wiem, że powinnam to ograniczyć. ale jak? jak do cholery??
nie wiem w ogóle jak interpretować to co się dzieje. znowu tonę w chorych myślach. wszyscy traktują nas jak parę, nawet ci najbliżej nas. a On się tylko uśmiecha. nie rozmawiamy o tym co się dzieje. instynktownie unikam sytuacji sam na sam. staram się mówić mu czego chcę i czego się boję. tylko, że to nadal nie pozwala mi na powiedzenie TEGO najważniejszego. czasem się zastanawiam. czy to miłość? może uroiłam sobie coś, bo nie mogę Go mieć? może jestem przyzwyczajona? to uczucie jest takie irytujące.
no i On już nie jest ten sam, co kiedyś. zmienił się. jest bardziej skryty. i nie wiem, czy to przy mnie czy przy nich jest sobą.

"Wciąż myślę o tym jak ludzie kłamią I choć myślą ze wszystko jest w porządku Jestem smutna bo znam prawdę... A kłamstwo boli mnie jeszcze bardziej. Oczy ludzi są inne. Boje się ich spojrzeń. Oczy te nie są szczere... One kłamią bez mrugnięcia powieką, One uśmiechają się gdy mogą kogoś oszukać One nie są takie jak kiedyś... Serce mówi Triste Verita Smutna Prawda..."

co za paradoks. sama przecież nauczyłam się przeinaczać rzeczywistość. mówić "wszystko ok, nie przejmuj się". a teraz mam wrażenie, że wszyscy grają.

"Życie to teatr"

nie wiem, komu mogę zaufać. teraz już nic nie wiem. wkoło ciągle jakieś kłótnie, pretensje, żale. a ja po protu chce, żeby było dobrze.

po tym wszystkim, co dla Niego zrobiłam, po tych wszystkich intrygach, staraniach, zabieganiach, pozostało mi jedno - być obojętną.

ZNOWU

przynajmniej wtedy działało... i nadal chyba działa, tylko ja się zagalopowałam.
a przecież nigdy nie mogę stracić kontroli. nigdy.

niedziela, 15 marca 2009

ci którzy milczą skrywają w sobie najwięcej emocji

okres, który mam za sobą był tak burzliwy, że nawet nic tutaj nie pisałam. było cholernie ciężko. nauczyciele przypomnieli sobie, że mamy maturę i w szkole jest dosłownie gorzej niż w wojsku. wracając do domu, czuję jak ogarnia mnie kolejny chaos. i ta presja.

dużo ostatnio milczałam. chciałam się wewnętrznie uporać z tym wszystkim. było bardzo ciężko, bo nagle było tak cicho wokół mnie. doszukiwałam się w ludziach jakiegoś pierwiastka potrzebności. nie znalazłam go.


"Wiele razy będziesz samotna. To w przypadku odmieńców nieuniknione..."


nagle uświadomiłam sobie, jak wielkie są przepaście między mną a nimi. między tą całą resztą. i stałam się obca sama sobie.

"Dzień, w którym powstaną barykady, ja po tej, Ty po tamtej stronie..."


byłam bardzo zrezygnowana. czas mijał niewspółmiernie szybko. świat pełen rutyny, schematów i przyzwyczajeń. tych chorych. stwierdziłam, że moje myślenie powoli wprowadza mnie w agonię emocjonalną. miałam wrażenie, że wytworzyło się wokół mnie ogólnie akceptowane przyzwolenie do ranienia mnie.

"Jest zawsze miejsce na nadzieję, gdy życie okazuje się czymś tak beznadziejnym, że staje się nagle naszą wyłączną własnością…"


w potrzebie zajęcia się czymkolwiek pożytecznym dla moich emocji, zaczęłam czytać. przebrnęłam przez kilka dobrych kryminałów, wyczytałam lektury, a potem trafiłam na książki de Mello'ego. to było coś w rodzaju objawienia. uświadomiłam sobie, że sama celowo się unieszczęśliwiam, bo uzależniam moje szczęście od innych ludzi. unaoczniły mi się moje chore przyzwyczajenia, ciągły strach przed stratą innych. przed stratą Jego.
postanowiłam coś zmienić. chciałam nauczyć się żyć bez innych. czułam się tak dobrze. ludzie nagle zaczęli o mnie zabiegać. ciągle jakieś spotkania, pogawędki. pouczyłam, że ludzie lgną do mnie strasznie. zaczęłam od nowa. w hierarchii to ja stałam najwyżej. byłem pewna siebie. wszystko było poukładane. otworzyłam oczy. miałam dosyć ciągłego zabiegana o Niego. byłam tak cholernie zmęczona dostosowywaniem się do jego potrzeb. mój egoizm zwyciężył. było mi tak dobrze. w końcu wszystko było uporządkowane. ja miałam determinację i siły, by walczyć. ale nie o Niego. chciałam walczyć o siebie.
wszystko zaczęło się dwa tygodnie temu. i tradycyjnie to On właśnie musiał zburzyć mój idealny porządek. zachowywał się dziwnie. ale to co stało się dzisiaj wprawiło mnie w osłupienie. od trzech godzin usiłuję zebrać myśli. ułożyć to wszystko od nowa, ale nie potrafię. nie teraz. On zawsze mi tak robi. obraca swoje podejście do góry nogami w najmniej odpowiednim momencie. stało się tak, bo czuł, że mnie traci. czuł, jak wszystko co mieliśmy przelatuje mu przez palce i nie mógł nic z tym zrobić. nagle poczuł to, co ja czuje od trzech lat. i zaczął zabawę z moimi emocjami. moje serce tak szybko i chętnie chłonęło te wszystkie banały, których było spragnione. ale najgorsze było to, jak na mnie patrzył. kiedy to robił moim ciałem zawładnął dreszcze emocji. poczułam jak moje serce rozpadło się na milion kawałków gotowe, by służyć swemu panu. potem ten dziwny spacer. sposób w jaki ocierał mi łzy, bo tak się śmialiśmy, kolej, pociąg, nasze splecione dłonie. byłam sparaliżowana. siedziałam w odrętwieniu bojąc się oddychać. nie byłam na to gotowa. na pytanie o co mu chodzi odpowiedział tylko, bym wpatrzyła się w rozmiar jego źrenic. co za sarkazm, to ja sama kiedyś mówiłam mu, że ludzie zakochani mają powiększone żrenice, jakby się naćpali.
...ucięłam temat. nie pytałam o nic. bałam się. nadal się boję. bo nie wiem, czy za tydzień będzie tak samo. bo może za tydzień znów będzie opowiadał mi o niej i znów podkreśli jak wspaniałą przyjaciółką jestem.



piątek, 27 lutego 2009

"Always be yourself... unless you suck."

wszystko miało być inaczej. tradycyjnie.
czyszczę sobie pocztę właśnie i borykam się z narastającą ochotą skasowania wszystkiego.... nawet forum. no bo w sumie i tak ledwo ono zipie. pamiętam jeszcze niedawno ile miałam zapału. jak bardzo się nim cieszyłam. a teraz? teraz tak mało rzeczy przynosi mi ukojenie i radość.
...tak bardzo się zmieniłam...
teraz? nie chcę już niczego.
miało być inaczej. a wszystko było kłamstwem. byłam tylko i wyłącznie zapełniaczem czasu.
uwierzyłam w Ciebie. a Ty teraz za wszystko obwiniasz mnie. kłamiesz. każdemu przedstawiasz inną, pasującą Ci w danym momencie wersję. przekręcasz fakty. po prostu mnie oczerniasz.
- hm... mam nieustanną ochotę zdefiniowania tego co jest między nami - mówiłeś
- no tak, ale oboje nie wierzymy w przyjaźń
- będziemy więc... kompanami. na zawsze. mimo wszystko i wszystkich.

.... to było równy rok temu.
a dzisiaj? nie znasz mnie. i cholernie mnie to boli.
boli tak bardzo, że robię się wściekła. jak mogłeś w ogóle powiedzieć coś takiego o mnie??!! kto dał Ci prawo do tego?? najgorsze jest to, że nie masz odwagi powiedzieć mi tego prosto w oczy. może Ci łatwiej. może na kimś musisz się wyżyć.
chciałabym, żebyś poczuł się tak jak ja. chociaż raz.
ale nie bój się.... nie jestem taka.
nic nie powiem. przysięgam.

...nie mam dwóch twarzy, nie jestem Tobą...

sobota, 21 lutego 2009

czekanie sprawia, że gorzknieje cała słodycz w nas...

dość dawno mnie tu nie było. ale teraz targają mną tak silne emocje, że najlepszym sposobem jest wypisanie się.

katharsis incognito i soundtrack z Twilight'a.

tutaj czuje się bezpieczna. tylko ja i mój świat puFF. ten wyimaginowany. tylko tutaj jestem jak bóg. tylko tutaj czuje się panią własnego życia.
nieustannie borykam się z problemem bezsilności. są takie momenty, że nagle tracę panowanie nad wszystkim wokół. nie znoszę tego. bo ja najbardziej na świecie lubię być potrzebna. komuś. komukolwiek. są dwa magiczne słowa, które wyciągną mnie choćby z czeluści świata puFF, piekła, czy głębokiej depresji. i nie brzmią one wcale "kocham Cię". chodzi mi o słowa "potrzebuję Cię". tak. otóż te właśnie słowa są jak lek dla mojej niespokojnej duszy. uwielbiam czuć się potrzebna. uwielbiam, jak ludzie ufają mi. jak opowiadają o swoich problemach. jak otwierają się przede mną, by móc się oczyścić. zwyczajnie wygadać.

a ja piszę. bo zwyczajnie wygadać się raczej teraz nie mam komu. brak czasu, brak ochoty, brak odwagi. bo trzeba być przecież odważnym, żeby opowiadać komuś o swoich słabościach. a ja nienawidzę okazywać słabość. zwłaszcza ostatnio. zaciskam zęby i byle do przodu. słabość jest taką ułomnością. brzydzę się słabością. bo sama tak często jej ulegam.

no ale to przez te chrzanione okoliczności. mam wrażenie, że zataczam koło. i wcale nie chodzi tylko o Niego. chodzi o przyjaciół, rodzinę... to wszystko już było.

ferie. niby czas wolny, a ja wcale tego nie czuję. co gorsza, te ferie są po prostu beznadziejne.

tak jakoś nagle otworzyłam szeroko oczy. spojrzałam wokół. zaczęłam się rozglądać i wiecie co zobaczyłam? pustkę. same przedmioty, ściany, meble. jestem sama. i co najgorsze nic nie usiłuje z tym zrobić. no bo przecież każdy ma kogoś, a ja nie będę wtrącać się na przyzwoitkę. miniony weekend był beznadziejny. spędziłam go samotnie z martini w ręku. wpatrywałam się w wyświetlacz telefonu z błahą nadzieją, że może jednak ktoś coś napisze. cokolwiek. sama chciałam zadzwonić, gdziekolwiek, ale jakoś tak po prostu było mi wstyd, prosić się o czyjąś uwagę. bo ja taka już jestem. nie lubię przypominać ludziom o własnym istnieniu. to niedobre, wiem...
nagle tak jakoś przyszło mi do głowy, że może swoją misję już wypełniłam? ludzie, którzy do niedawna byli na przysłowiowym zakręcie są szczęśliwi albo przynajmniej tak im się wydaje. może teraz ja nie jestem im już do niczego potrzebna?

otaczam się jakimś chorym murem. nic nie mówię, tylko słucham. jedynym świadkiem moich prawdziwych emocji jest komputer. chryste, jakie to żenujące!!!! zamykam się, a wcale tego nie chce.

nie jestem typem samotnika. nigdy nie byłam. dla mnie ludzie są jak tlen. niezbędni, bym mogła funkcjonować poprawnie. a teraz duszę się w pustych ścianach i rzygać mi się chce na myśl o tym, jak paskudne są moje myśli.
... napisze szczerze. jestem zła. na świat, na siebie, na okoliczności i na czas. jestem tak cholernie zła na los, że wszyscy wokół są szczęśliwi, a ja gdzieś tam stoję obok i przypatruje się z zazdrością. nadal czekam w kolejce. jestem świadoma, jak obrzydliwe emocje tłumię w sobie. ale tutaj wolno mi napisać co czuję. i nawet nie chodzi o to, że jestem zazdrosna, bo moje przyjaciółki układają sobie życia, a ja schodzę na dalszy plan. bo cieszę się ich szczęściem. cieszę się ogromnie, że są pełne energii, chęci do życia i uśmiechu. zazdroszczę im tego, że umiały podjąć słuszne decyzje. a ja jestem tchórzem. tak bardzo boję się stracić te nędzne ochłapy...


jestem zepsuta do szpiku kości. i mam tego świadomość.

poniedziałek, 2 lutego 2009

przeżywam okres dość specyficzny. kiedy wydaje mi się, że już panuje nad sobą, okazuje się, że nie. przecież dziś był dobry dzień. rano jeszcze miałam tyle entuzjazmu.

wszystko jest trudne. zdecydowanie za trudne. no, ale nikt nie mówił, że będzie łatwo, prawda? zawsze jak coś już w moim życiu powoli zaczyna się układać, to tylko po to, by za chwilę skomplikować się okropnie.

I'm so tired of being here
Suppressed by all my childish fears

są rzeczy, które przychodzą mimo wszystko. są myśli, których odpędzić się nie da.
tak bardzo chciałabym móc odpocząć. od tego wszystkiego. mieć choćby jeden dzień z dala od tego życia. od tych ludzi. z dala od wspomnień, pamiątek, od serca i rozumu.

po prostu z dala od siebie.

tak cholernie jestem zmęczona wracaniem. myślowym, emocjonalnym. ostatnio chciałam po prostu wykrzyczeć Ci w twarz: "przestań wspominać". te retrospekcje rozwalają moje serce na milion kawałków, by potem zemleć je i zdeptać.

And if you have to leave
I wish that you would just leave
'Cause your presence still lingers here
And it won't leave me alone

czy naprawdę tak trudno jest zrozumieć, że mimo stanu faktycznego i mnie zdarza się marzyć o miłości idealnej? wierzyć, że tam gdzieś jest "ten jedyny, wymarzony, przeznaczony"? nie napiszę idealny. bo ja w cale nie chcę ideału. pfff

These wounds won't seem to heal
This pain is just too real
There's just too much that time cannot erase

let me whisper...

When you cried I'd wipe away all of your tears
When you'd scream I'd fight away all of your fears
And I held your hand through all of these years
But you still have
All of me

tak więc decyzja w sumie sama się podjęła. to ostatnie szaleństwo, które popełnię. zobaczymy jak będzie.

You used to captivate me
By your resonating light
Now I'm bound by the life you left behind
Your face it haunts
My once pleasant dreams
Your voice it chased away
All the sanity in me


I've tried so hard to tell myself that you're gone
But though you're still with me
I've been alone all along

jestem wariatką...
a może to świat zwariował??

znowu zrzucam winę na świat...... ??? tak jest łatwiej.

poniedziałek, 26 stycznia 2009

pustak

"Someone like me
With someone like you
How unlikely
Too good to be true"


obecnie dosięgłam czeluści samego dna. no, ale przecież ja wiedziałam jak będzie. wiedziałam już w momencie zapraszania Go na imprezę....
choć było i wiele innych zaskakujących wydarzeń.
sobotni dzień był jakimś koszmarem. w ogóle poprzedni tydzień również. okres "doprowadzania się do stanu użyteczności publicznej", czyli samoopalacz, maseczki, fryzjer, depilacja itd. wszystkie te babskie i niezwykle męczące zabiegi. nie robiłam tego dla siebie. robiłam to dlatego, by wyglądać lepiej od niej. robiłam to dla niego. miało być idealnie. i było.
ale nim było idealnie było strasznie. w domu atmosfera potworna, poranna awantura z matką, która choć raz nie mogła sobie odpuścić. tak mnie to wyprowadziło z równowagi, że potem to już nie mogłam się pozbierać. potem fryzjer, brak czasu... to był jakiś dramat. w ciągu dnia wymiotowałam trzy razy. ręce trzęsły mi się niemiłosiernie. do tego okres i migrena.
wszyscy mówili mi "uspokój się, to tylko studniówka", ale ja wiedziałam, że to nie tylko to. znam siebie. wiedziałam, że to nasz ostatni wieczór. nie mój i jego, ale nasz. tylko nasz. ostatni. wiedziałam, że będzie to materiał idealny na wspomnienia. na długotrwałe i powolne zabijanie siebie. i tak oto popadłam w rozkosz emocjonalnego samobójstwa. bo ta noc była perfekcyjna. była idealna. im dłużej o tym myślę, tym bardziej wydaje mi się, że to jakiś była jakaś historia ze zbioru baśni. jakiś taki kopciuszek w moim pechowym wydaniu.
bo oto ja, kobieta z niskiej warstwy stanu przeciętnego stałam się kimś, kogo sama nie poznałam. kiedy skończyłam całe szykowanie i spojrzałam w lustro, nie poznałam kobiety po drugiej stronie. obiektywnie powiem, że postać ta podobała mi się. wyglądała tak jak powinna. miała dość figlarne spojrzenie i uśmiechała się na swój widok. wiedziałam, że żadna inna maska nie byłaby lepsza na tę noc. maska moja jednak wtopiła się we mnie dopiero kiedy On mnie zobaczył. w jego spojrzeniu dostrzegłam zachwyt. tak, On zachwycał się kobietą z lustra. a kiedy wręczył mi kwiaty i pocałował mnie w policzek, być może zbyt blisko ust, jak na fakt, iż byli przy nas rodzice, wiedziałam już, że muszę ustąpić miejsca mojemu odbiciu. oto ja pewna siebie i z dość pozytywnym nastawieniem ruszyłam, by przeżyć tę noc jedyną w życiu.
na początku On ciągle narzekał,co niezmiernie mnie bolało, ale potem już było wspaniale. jakże łatwo mi było ustąpić miejsca pięknej z lustra. ona ciągle się śmiała. ciągle żartowała, ciągle flirtowała. to było niesamowite. chyba nigdy wcześniej nie słyszałam tylu komplementów na swój temat. od wszystkich. to było takie nieprawdopodobne. mijałam ludzi, którzy mówili mi "jesteś śliczna", "naprawdę przepięknie wyglądasz", "jesteś zdecydowanie najpiękniejsza dzisiejszego wieczoru", "olśniewasz mnie", "ej piękna, zapraszam do fotki" i masę innych słów. przez to i ja chyba zaczynałam w to wierzyć. tak oto zawładnęła mną lustrzanka, ale to nie znaczy, że nie było tam mnie. podczas kiedy moje odbicie rozmawiało z Nim, ja czułam jego rękę na kolanie. ja cały wieczór widziałam te wszystkie szczegóły. kiedy dotykał moich włosów, kiedy tańczył ze mną. kiedy trzymał mnie za rękę i nie chciał puścić. a potem w sekundzie zostało już tak mało czasu. nad ranem było mi zimno, więc On dał mi swoją marynarkę. heh jakże romantycznie. kiedy kobiecie z lustra było już za ciepło, ja nadal siedziałam w tej marynarce i cieszyłam się zapachem, który mnie otaczał. chciałam by chwila ta trwała wiecznie. chciała, żeby to nie miało końca. mogłabym tam umrzeć. w cieple jego marynarki, z głową na jego ramieniu, owinięta jego zapachem. tak jak 4 lata temu. ten korzenny i surowy zapach. ciągle ten sam. szkoda tylko, że my jesteśmy inni. wtedy tak bardzo chciałam powiedzieć mu. niestety, te dwa zbyt ciężkie i trudne słowa nie przebiły się nawet przez moją maskę, choć ona mogłaby mi to ułatwić. znacznie. ale obawa przed ponownym odrzuceniem była zbyt duża. jedyne co mogłam zrobić, to wyryć ten moment w sercu.
"Święta chwila ta niechaj święci się
Święta moja łza na koszuli twej
Święty taniec chmur i gołębia śpiew
Święta zwykłość dnia bo znalazłam Cię"

wróciłam do domu, padnięta poszłam spać. spałam snem twardym, mocnym i pięknym. śniło mi się, że nasza noc trwa.
a potem stało się to czego nienawidzę.
obudziłam się.
i dotarło do mnie, że nie mam już nic. wieczór minął, kopciuszek miał swoje 5 minut i zapomniał zostawić pantofelka.
potem rozmawiałam z Nim. i przekonałam się, że wszystko wróciło do normy. był jakiś dziwny. a dzisiaj był nawet niemiły.
czar prysł, i pozostawił mi tytułowego pustaka. otóż, kiedy jest mi źle i smutno, mam uczucie cegły w klatce piersiowej. ogromny ciężar w sercu. cegła ta przez idealność wieczoru stała się pustakiem.
jedni mówią, że jestem głupia. inni, że potrzebuje czasu. no ale przecież czas nie zna się na bliznach. czas łagodzi wszystko prócz prawdy. czas działa na moją niekorzyść. tak mało mi go zostało. dlatego muszę się pozbierać. odbić od dna. ale zanim muszę po prostu odcierpieć.

"Spadam...
Powoli spadam,
W korytarze świateł,
W pomruki znaczeń,
Spadam...
Jakby nie było całego świata,
Jakby nie było nawet mnie."

niedziela, 18 stycznia 2009

i'm loosing my grip again

chyba już od 2 godzin zastanawiam się jakim zdaniem rozpocząć ten post.
...cóż....
otóż sama dokładnie nie umiem ogarnąć tego co się dzieje. przywykłam oczywiście do swoistej paranoi wokół mnie. ale od czasu, kiedy wyłączyłam emocje, to wszystko było takie łatwe. ten czas przyniósł mi spokój, ukojenie, odpoczynek. byłam przekonana, że stan ten trwać będzie wiecznie. że wreszcie uwolniłam się od tego toksycznego i zatruwającego moją (i tak już beznadziejną) egzystencję uczucia, którym ośmieliłam się darzyć Jego, przez lat wiele. byłam wolna. czułam się wolna. jednak później zaczęły dziać się różne, z reguły straszne rzeczy. było ich wiele i w nieprawdopodobny sposób zachwiały moją równowagą. chyba nie mogłam już dusić tego w sobie. tego wszystkiego. tej presji. tego ciśnienia. i wtedy właśnie był On. mówił za dużo, robił za dużo. no i rodzice, którzy umiejętnie pchają mnie w jego ramiona. i nagle On stanął w innym świetle. faktycznie stał się dla mnie, kimś sprzed okresu wolności emocjonalnej. choć broniłam się przed tym, jak tylko mogłam. broniłam się do wczoraj. bo wczoraj chyba uświadomiłam sobie, że walczyć się z tym nie da. tak, jestem słaba. ileż to razy zarzekałam się "nigdy więcej", "nie kocham", "nie chce"? stanowczo za często, ale jestem kobietą, więc nadużycia tego typu leżą w mojej błahej naturze.
.. nasze wczorajsze dość lakoniczne rozmowy miały podwójne dno. bo przecież On wie jak jest. On się domyśla. tak bardzo chciałam postawić Go przed obliczem prawdy. wiem, zapomniałam powiedzieć Mu, że jestem zakochana. no, ale wiadomo przecież, że to i tak nie miałoby sensu. bo znowu byłoby tak, jak ostatni raz i ten przedostatni. zastanawiam się tylko dlaczego tak usilnie chciał wiedzieć, po co pytałam go o jego uczucia wobec reszty świata.

ale to nie bylo najorsze. najgosze było to, kiedy zabrał mnie do tej ciasnej toalety w tej "ważnej sprawie". siedzieliśmy obok siebie i paliliśmy papierosy. oczywiście musiał siąść wystarczająco blisko, żeby ocierać się o mnie przy każdym ruchu. żebym go czuła przy sobie. zgasło śwatło. powiedział mi wtedy, że ona to jest chyba to. że jego rodzice uważają ją za partnerkę idealną, dla swojego jedynaka. powiedział, że ona też się o Niego stara.
mówił za dużo.
mówił, że on nie wie czy to ma sens, teraz, kiedy kończymy liceum. a potem, potem zrobił coś niewybaczalnego. zapytał mnie, co o tym sądzę i co więcej poprosił mnie o radę. dobrze, że było ciemno. nie widział moich łez, nie widział jak wbijam sobie paznokcie w ręce, żeby nie krzyczeć, żeby nie pęknąć. udało się. nie zauważył, a nim spojrzał mi w oczy udało mi się przywdziać odpowiednią maskę.
zdjęłam ją dopiero w swoim łóżku, nad ranem.

być może nie będę Go kochać dużo i nachalnie. może będę Go kochać cicho i w środku. na tym blogu,w chwilach kiedy emocje wygrają z rozsądkiem. wieczorami przy zdjęciach i nocami, kiedy znikać będzie cały świat i zostaniemy tylko ja i On. rano, kiedy otworzę oczy, no i jeszcze kiedy będę potrzebować jakiejś motywacji. będę Go kochać w ukryciu. jak zawsze. przecież do tego przywykłam. jest źle, no ale przecież ja sobie poradzę, jak zawsze. no bo kto da radę, jak nie ja?

sama jestem sobie winna

bo jestem chora na nadwrażliwość.

to wszystko nie ma sensu. bo znowu jest lepsza "ona". kolejna, która na moich oczach zrodzi się i umrze. następna, którą muszę przeżyć. tyle, że teraz On nie jest sam. teraz popierają Go rodzice.

bo ona, to nie ja.

It's just a regular, everyday, normal fuckin' boulshit...

niedziela, 11 stycznia 2009

dziwnie

Gdybyś był, a nie bywał
Raz na jakiś czas...
Byłabym wreszcie "czyjaś"
Nie "bezpańska" - aż tak...


no i tradycyjnie jakoś tak mnie dopadło. panicznie się boje. boje się tego, że umiejętnie oszukiwałam siebie. że wcale się nie wyleczyłam. że po prostu jakoś tak, nacichło.

it was me in your life, but you couldn't see me....

no właśnie. byłam. zawsze.
mimo wszystko. mimo wszystkich.


"Wspomnienia! Przekleństwem ludzkości jest, iż egzystencja nasza w tym świecie nie znosi żadnej określonej i stałej hierarchii, lecz że wszystko ciągle płynie, przelewa się, rusza i każdy musi być odczuty i oceniony przez każdego, a pojęcie o nas ciemnych, ograniczonych i tępych jest nie mniej doniosłe niż pojęcie bystrych, światłych i subtelnych. Gdyż człowiek jest najgłębiej uzależniony od swego odbicia w duszy drugiego człowieka, chociażby ta dusza była kretyniczna.

W istocie, stan ten nie mógł trwać wiecznie. Wskazówki zegara natury były nieubłagane i stanowcze."


Gdybyś miał, a nie miewał
Czas i chęć i gest...
Byłabym na wyłączność
A nie - ogólnie dostępna...

zmęczona własną biernością.

czwartek, 8 stycznia 2009

zmagania

jest okres poświąteczny. wydawać by się mogło. ludziska siedzą w domach i grzeją dupska przed telewizorami, oglądając jakiś tandetny serial, wczuwając się w rolę głównych bohaterów i udając, że czas "spędzają z rodziną"... nic bardziej mylnego. otóż ciekają oni po sklepach, tylko im łby odskakują. szukają przecen, promocji.... kryzys gospodarczy? ha ha ha. tak, tak.... byłam wczoraj na zakupach. w końcu studniówka już za 2 i pół tygodnia... łał. już się nie mogę wprost doczekać. cały ranek będę tarmoszona prze kogoś, kto raczy ogarnąć to, co mam na głowie, potem muszę jeszcze upchnąć się jakoś w tę małą czarną i zrobić coś, by moja cera wyglądała nienagannie. aaa no i po tym wszystkim przykleić sobie na stałe uśmiech do twarzy i tak siedzieć niezależnie od rozwoju wypadków całą noc. suuuper.
zawsze lubiłam zakupy, wczoraj jednak to był jakiś koszmar! w ogóle, to już trochę za późno, na kupowanie sukienek, bo w sklepach dosłownie pustki. no ale jakoś szczerze powiem w dupie miałam tę imprezę, więc wcześniej się tym nie przejmowałam. jeden sklep.... drugi sklep.... dziesiąty sklep. nic. w końcu trafiłam do jakiegoś wyspecjalizowanego sklepu z sukienkami.
- o! dzień dobry! w czym mogę pomóc? - przeraźliwie piskliwy głos ekspedientki.
w sklepie śmierdziało mieszaniną kadzidełka i hamburgera, skrzętnie ukrywanego przed klientami pod ladą.
dziewczyna z avangardową fryzurą w sekundzie obrzuciła mnie stosem sukienek. białe, czarne, niebieskie, zielone, czerwone, żółte, święcące, długie, krótkie, falbaniaste, powykrajane. dramat. koraliki, cekiny, dżety, ćwieki, paciorki, kokardki, piórka. dramat do kwadratu.
brutalnie wepchnięta do zbyt cianej przymierzalni. no... to przymierzamy. i ten irytujący głos "no, a ta sukieneczka jak?", "i jak ta suknia?", "pasuje pani?"
"a jebnąć panią?"- myślałam.
ale, to jeszcze nie koniec. najgorzej było, jak mi się tam władowała do tej przymierzalni. i się gapi. "no, w biuście, to za mała..." ogląda, sprawdza, dosuwa, naciąga. patrzę błagalnie na mamę i siostrę, a one się tylko śmieją w najlepsze. cóż miały z czego. jak się przejżałam w tym, co ten babsztyl ze mnie zrobił, śmiałam się dobrych 10 minut. szukałam czegoś prostego i eleganckiego. nic zbyt absorbującego. a tymczasem wyglądałam jak choinka. co więcęj, jak papuga. wszystko mi się świeciło, mienło. czułam się jak pies na wystawie.
kiedy jednak ekspedientka rzuciła: "no, ale wypadałoby sę trochę opalić", stwierdziłam, że wychodzimy.
w końcu, po godzinach poszukiwań zdecydowałam się na zwykłą, czarną. jest w stylu "niby nic a jednak". bez rewelacji, ale najlepsza ze wszystkich, które mierzyłam. nooo potem sie zaczęło. dodatki, buty. ale wróciłam zorana do domu.
i po co to wszystko?
na jeden wieczór?
w ogóle perspektywa tego wieczoru mnie przeraża.
ta hipokryzja. ci ludzie. on.

wtorek, 6 stycznia 2009

shadow

shadow to moje ulubione słowo z języka angielskigo. być może dlatego, że brzmi tak dźwięcznie, być może dlatego, że jest mi takie bliskie. bo cień to przecież coś, co nie opuszcza nas nigdy. kiedy zgasi się światło, on nadal jest. tyle, że niewidoczny. zupełnie jak wspomnienia.
przeszłość jest jak cień, który zawsze gdzieś za nami jest.. widzimy ją, wspominamy.... wspomnienia to chyba najgorsza rzecz pod słońcem... i wcale nie dlatego, ze nie da sie z nimi uprawiać seksu..... ale dlatego, ze po prostu bolą....
...przeszłość...
przeklęta.
ileż to razy miałam z nią zerwać? porzucić ją? ale czy się da?
bo przecież całe moje życie jest tylko przeszłością.
pogubiłam się.

są takie momenty, że wszystkiego się odechciewa.... dosłownie wszystkiego. właśnie teraz dosięgło mnie poczucie beznadziei. czemu? bo znowu wszystko mi sie wali. jest tyle rzeczy, które chciałabym z siebie wyrzucić... wykrzyczeć prosto w twarz... tyle rzeczy chciałabym powiedzieć i sobie ulżyć.... jest tyle tajemnic.... tyle sekretów..... nie wiem ile jeszcze wytrzymam z tym wszystkim. czuje się sama wśród tłumu... krzyczę, ale nikt mnie nie słyszy. przyjaźń? nie ma bardziej fałszywego związku, miłość? to tylko lek na samotność dwojga ludzi... rodzina? i tak większość się rozpadnie... nie ma miejsca na wartości w erze zakłamania, obłudy i smutku....

a obiecywałam sobie, że będzie inaczej. miało być inaczej. mialo nie być tak.

nieuniknione nadeszło.

w ciągu zaledwie jednego tygodnia osoby, które kochałam, które ceniłam odwróciły się ode mnie. co prawda nie wszystkie, ale jednak. dlaczego?

...bo chciałam być wporządku...


i przez to powoli otaczam się cieniem.

poniedziałek, 5 stycznia 2009

cel

po co mi blog? hm... to proste. żeby w końcu móc wyrazić siebie. oto ja w chwili bólu przelewam tu wszystkie swoje myśli. bez ograniczeń, bez cenzury, bez osądów i wstydu.

wolność. dość pozorna, ale zawsze coś.
bo przecież wolność nie istnieje. jak w dzisiejszych realiach być wolnym człowiekiem? ciągle, nieustannie ograniczani. religia, tolerancja, ideologie, granice, prawo. marionetki w rękach Wyższych.
wszystko jest iluzją. żyjemy w świecie na pozór właściwym, dobrym i wygodnym.

wszystko przelatuje mi przez palce. nie potrafię nic uratować. absolutnie. nic, niczego, nikogo. jestem za słaba? nie! po prostu tu nie pasuję. to życie, ten świat, to nie moja bajka.

czasami chciałabym się schować. tak po prostu uciec. wyrzucić telefon, odciąć internet, zamknąć się w pokoju i schować w samej sobie. w najgłębszych czeluściach mojej poszarpanej duszy. zginąć gdzieś na zawsze... albo chociaż na jakiś czas.

pFF, marzycielka.