środa, 21 kwietnia 2010

w deszczu maleńkich żółtych kwiatów

wydarzyło się tak dużo.
moje urodziny. Da z miśkiem i różą. impreza. D szepczący mi obleśne świństwa do ucha.
-On-
ten, któremu w przeddzień imprezy A i rockman otworzyli oczy. zrobili to nagle. a ja mogłam tylko krzyczeć w środku.
...dusza krzyczy, usta milczą...
powiedzieli mu absolutnie wszystko. to, czego zawsze bałam się tak bardzo. byłam przekonana, że to wywoła jakiś skandal. a tu nie. przemyślał, przeprosił i teraz tak bardzo żałuje.
...
tylko, że teraz to już nie ma znaczenia.
już nie.
zakochałam się i wiem to na pewno. niestety? nareszcie?
całe wczoraj z nim spędziłam. całe dzisiaj też. Da. zwialiśmy z wykładów i tradycyjnie udaliśmy się w tamto miejsce. dziś było inaczej. dziś było lepiej. dziś, kiedy trzymaliśmy się za ręce. dziś, kiedy mi śpiewał. dziś, kiedy się do mnie uśmiechał. dziś, kiedy się na mnie tak ładnie patrzył. dziś było nasze.
po prostu siedział ze wzrokiem utkwionym w moich oczach, tak że przez chwilę wydawało mi się, jakby rzeźbił dla nas obojga, w powietrzu intymny świat, do którego nikt nie ma dostępu.

to jeden z takich momentów w życiu, kiedy wszystko nagle wskakuje na właściwe miejsce i wie się, bez cienia wątpliwości, że to co się czuje, to właśnie jest szczęście. co więcej, człowiek staje się świadomy tego, że życie nie będzie takie jutro, pojutrze ani nawet jeszcze dzień później, ale ta świadomość pomaga mu tym bardziej doceniać to uczucie.

szczęście. przy nim to takie proste. przy nim nie ma niczego. nie ma problemów, nie ma ludzi, nie ma reszty świata. zawsze kiedy siedzimy razem moje myśli krążą tylko wokół niego. nie myślę o tym, co będzie za godzinę, jutro. nie ma przyszłości. przeszłości tym bardziej. jest teraźniejszość. jestem ja i on. jesteśmy my.

do tej pory pamiętam dotyk jego ręki. to było takie dziecinne. trzymaliśmy się za ręce, jak dzieci w podstawówce. i ten moment, kiedy mruczał mi do lewego ucha. na samą myśl mam dreszcze.
mój mózg bardzo szybko zapamiętał jego zapach. czasami, kiedy bardzo intensywnie o nim myślę i zamykam oczy, to czuję ten zapach. nie wiem skąd, nie wiem jak. a potem nagle czuje te mrówki w sercu. zastrzyk hormonów.
uwielbiam go. czekam, analizuję, tęsknię.
panicznie się boję. wiem, że stąpam po cieniutkiej linie. albo dojdę do końca i będę w końcu szczęśliwa albo wpadnę w ogromną przepaść. bezpowrotnie.
wierzę, że mi się uda. czuję, że jest ogromna chemia między nami. tak bardzo tego pragnę.
potrafimy godzinami rozmawiać o tak wielu rzeczach, ale kiedy trzeba po prostu milczymy. patrzymy się na siebie i milczymy.
jego zapach został na moich włosach po lewej stronie. jak miło było zasypiać czując ten zapach.

...
czy pół roku temu uwierzyłabym w to, co się dzieje? nadal nie wierzę.
...
powoli.

piątek, 2 kwietnia 2010

marazm

cóż. tak jest zawsze, prawda? jak się coś sypie, to po całości.
nie mogę płakać.
nie miał prawa. nie powinien tego mówić. zabroniłam mu przecież.
no, ale R przecież musi się usprawiedliwić, czyż nie?
ja mu nie opowiadam o swoich wątpliwościach, nie mówię o swoich lękach związanych z tym, co się między nami dzieje. nie opowiadam mu o tym, że się boję, że mam świadomość tego, że powinnam to skończyć, a nie mogę. nie marudzę mu, że mam wyrzuty sumienia. nie mówię mu, kim dla mnie jest i ile dla mnie znaczy.
to wszystko po prostu się dzieje i tyle. jestem dorosła, wiem jakie mogą być konsekwencje. jestem świadoma tego, jak wygląda sprawa i w co się władowałam.
i, co najważniejsze, niczego od niego nie wymagam.
nawet mi przez myśl nie przeszło nigdy, żeby żądać od niego rozwodu.
tylko, że on myśli inaczej.
jestem zła, rozgoryczona. wściekła.
podczas naszej rozmowy traktował mnie, jak dwulatkę, która nie wie na czym stoi. nienawidzę TYCH rozmów. włącza mu się od czasu do czasu kac moralny i ględzi mi, chcąc się oczyścić. najpierw zaczął mi tłumaczyć, jak idiotce, jak to wszystko wygląda. potem miał czelność mówić o tym, co niby ja rzekomo czuję. i o tym, czego nigdy nie będzie mógł mi dać. i o tych swoich pieprzonych zobowiązaniach. samo ględzenie nie było najgorsze.
powiedział, że mu na mnie cholernie zależy, że to co czuje do mnie, nie czuje do żadnej innej osoby na świecie.
SKOŃCZ! SKOŃCZ! ZAMKNIJ SIĘ! moja głowa krzyczała.
potem dodał, że jest mu dziwnie, bo dorastałam na jego oczach i to dla niego ma lekko kazirodcze zabarwienie. opowiadał, jak to wychodząc ode mnie obiecuje sobie, że już tak nie będzie, że to skończy, a potem za każdym razem, kiedy patrzy w moje oczy, świat przestaje dla niego istnieć.
tak bardzo chciałam, żeby się zamknął. wiedziałam, że z tego coś wyniknie. wiedziałam, że będzie źle. moje próby zaprzestania naszej fascynującej konwersacji spełzły na niczym. byłam w stanie tylko patrzeć w bok i kiwać głową.
nie potrafiłam się nawet na niego spojrzeć.
następnie dowiedziałam się, że on nigdy nie chciałby mnie zranić (który raz to słyszę?) i nie wybaczyłby sobie, gdybym przez niego płakała.
co za schematyczne działanie. aż się wzruszyłam kurwa.
oczywiście najlepsze zostawił na koniec. zaczął od słów:
"chcę być z tobą szczery"
te słowa nie wróżą nigdy nic dobrego.
potem się uzewnętrznił i przyznał do tego, że mnie "wykorzystuje", bo wszystko zaczęło się między nami dlatego, że miał i nadal ma poważny kryzys w małżeństwie.

...
a reszty już nie słyszałam.
jest jakaś ogromna część mnie, która mu zaufała. a on potraktował mnie jak narzędzie.
kolejny, następny, wspaniałomyślny.
nie kocham go w żaden sposób, ale jakby nie patrzeć, łączą nas bardzo, ale to bardzo, silne uczucia.
a ja przecież nie mogę niczego od niego wymagać. nie mam prawa. i tu rodzi się we mnie ogromna frustracja.
///
potem zostałam tylko ja i moje myśli. czuję się fatalnie. R ukoronował dzieło. najpierw On proponuje mi seks bez zobowiązań, a potem ten szczerze wyznaje mi, że jestem narzędziem. przecież sprawa byłaby idealna, gdyby on po prostu nie zaczynał tej rozmowy. wszystko by zostało nieruszone.
i jeb. rozjebałam się. tak bardzo mam dosyć mojego życia. tej jebanej codzienność, tego, jak to wszystko wygląda. mam dosyć swoich ograniczeń i barier.
czy ja kiedykolwiek będę szczęśliwa? czy zawsze już będę musiała zadowolić się tymi ironicznymi ochłapami losu, jakie przynosi mi życie?
nigdy żaden facet mnie nie kochał, zawsze mi czegoś brakowało.
dlaczego chciałam oszukać siebie, że jest inaczej?