środa, 14 grudnia 2011

%

upiłam się. znowu z rozpaczy....


"krwawię cicho żyjąc"

"żyję cicho krwawiąc"

ból rozrywa mi serce. dlaczego? nie tylko przez NIEGO. jest mi źle. jestem samotna. im mi gorzej, tym więcej udaję. przepraszam.

wtorek, 13 grudnia 2011

będę wyła po nocy

To jak sen, kochanie jak sen Wystarczy, że zamkniesz oczy A ja jak cień, kochanie jak cień Będę wyła po nocy.





nie śnij mi się już, błagam.

piątek, 9 grudnia 2011

jak mogłeś?

Choć uciekałam
Zawsze wracałam
Z przypływem morza łez
Trudno kochać
Lecz trudniej jest
Nie kochać wcale cię


jest grudzień. po tym, co mi zrobiłeś, nie byłam w stanie nawet nic tutaj napisać. dziś rum z colą szumi mi wystarczająco. 
szesnastego października spotkaliśmy się. dałam Ci prezent urodzinowy. pasek - niezwykle w twoim guście. potem pojechaliśmy obejrzeć nowy film koterskiego. byłam dziwna, Ty też. kiedy wracaliśmy do domu samochodem, wiedziałam, że muszę zacząć temat. 
włamałam Ci się na facebooka i zobaczyłam to zdjęcie. Ty całujący ją. w ten sam dzień, kiedy dzwoniłeś do mnie i mówiłeś, że tęsknisz. pamiętam, kiedy zobaczyłam to zdjęcie. najpierw zwymiotowałam, a potem zaczęłam tak cholernie płakać. nie byłam w stanie się podnieść. ona. trzy lata starsza od nas. poznana przypadkowo dziewczyna. boga ducha winna. nie wie, jak bardzo przez nią cierpię. 
siedzieliśmy w moim garażu, jeszcze w samochodzie. nie chciałeś rozmawiać. ja musiałam. musiałam coś z tym zrobić. zapytałam kim ona jest. co dla Ciebie znaczy? dlaczego to się stało? odpowiadałeś zdawkowo. chciałeś mnie zbyć.
finalnie zebrałam się w sobie i powiedziałam Ci, co czuję. powiedziałam Ci, jak cholernie mnie zabolało to, co zobaczyłam. byłam przekonana, że coś nas łączy. że może jednak mnie kochasz. że przecież tyle się między nami działo. że nie umiem z tym walczyć. powiedziałam Ci to wszystko, bo chciałam, żebyś wiedział. bo zasługiwałeś na prawdę.

podniosłeś brwi, spojrzałeś na mnie - i tego nie zapomnę do końca życia.

"chcesz mi powiedzieć, że dałem ci jakieś nadzieje, w ciągu tych wakacji???"

pamiętam, że siedziałam sparaliżowana tym, co usłyszałam i zastanawiałam się, dlaczego akurat teraz nie czuję ani współczucia, ani złości, ani nienawiści. ani nawet miłości. czułam jedynie strach. zwykły biologiczny strach. bałam się, że ten człowiek mógłby kiedyś zniknąć z mojego życia.

po chwili poczułam się, jak alicja z krainy czarów, która właśnie wypiła eliksir zmniejszający rozmiary ciała. byłam taka malutka. obnażyłam się przed Tobą, Ty skończony skurwielu. zrobiłam coś, czego nie zrobiłabym, gdyby nie twoje sygnały. wiesz dobrze, jak ciężko mi mówić o uczuciach.
nie liczyłam na coś wielkiego. chciałam, żebyś wiedział. żebyś zrozumiał, że twoje zachowanie wpływa na mnie. myślałam, że zareagujesz inaczej. sam wiele razy podkreślałeś, jak bardzo mnie szanujesz, jaka jestem dla Ciebie ważna.
powiedziałam Ci, że wobec tego nie chcę Cię więcej widzieć, że potrzebuję czasu. Ty oczywiście odpowiedziałeś, że ja mogę sobie myśleć co chcę i że ze mnie nie zrezygnujesz.
czy tak, do kurwy nędzy zachowują się ludzie, którzy szanują drugą osobę? mogłeś powiedzieć, okej, poczekam, poukładaj sobie wszystko. przykro mi, ale cię nie kocham.
ale nie. Ty musiałeś mnie zmiażdżyć. sprawić, żebym poczuła się jak szmata. potem zaproponowałeś, że wobec tego najlepiej będzie, jak ułożymy sobie życia z innymi osobami. nadal się przyjaźniąc, oczywiście. 
dla Ciebie to takie proste, czyż nie?
dwa dni później napisałeś do mnie. "siema, co tam na uczelni? ja wróciłem z zajęć i robię sobie spagetti. pozdrawiam" i nic więcej.
jakby się nic nie stało.
bo się nie stało, prawda? to już prawie dwa miesiące. milczę. Ty milczysz. byłam u Ciebie na facebooku, wiesz? wchodzę tam czasem, by wiedzieć co u Ciebie. cieszę się, że projekt przedszkolny się udał. pomagałam Ci, pamiętasz? nie... pewnie już nie pamiętasz. cieszę się, że masz wielu przyjaciół. że imprezujesz, jak nie Ty. widziałam też te dwie następne, z którymi się całowałeś. są niepodobne do mnie. i dobrze. 
zbliżają się święta. zjedziesz do miasta. nie spotkam się z Tobą. nie popełnię tego samego błędu, co rok temu.
tęsknię za Tobą, wiesz? wiesz, że ja zawsze tęskniłam za Tobą już troszeczkę, nawet gdy byłeś blisko mnie? tęskniłam już tak sobie trochę na zapas. żeby później tęsknić mniej, gdy już pójdziesz do domu. i tak nie pomagało. 
kiedy nastała między nami cisza, zauważyłam, że prócz Ciebie nic nie mam. zaczęłam się więcej uczyć, zajęłam się sobą i swoim życiem. generalnie jest okej. cierpię po cichu.
tylko zastanawiam się...dlaczego? dlaczego mi to zrobiłeś?

poniedziałek, 10 października 2011

.

najbardziej boli wieczorem.
w samotności.

wtorek, 13 września 2011

publiczna krew

cały dzień fizycznie spędziłam w galerii. było dobrze. zakupy, przymiarki, ot takie tam babskie uciechy.
gaszę papierosa.
nie miałam dziś na nic czasu, nic nie zjadłam. byłam potwornie głodna. kiedy zmierzałam w kierunku "zagrody" z jedzeniem, usłyszałam "sweet dreams", Jego imię migało mi wesoło z wyświetlacza. odebrałam. był na lotnisku, czekając, aż reszta współtowarzyszy dojedzie na miejsce. odprawę miał za dwie godziny. był taki radosny, zniecierpliwiony i skonfundowany.
czułam, że znów całe moje ciało zbiera resztki energii na tę rozmowę. zaczęłam dowcipkować, śmiać się i opowiadać mu dosłownie wszystko. i nagle zauważyłam knajpę sushi, w której niedawno byliśmy, potem kino, które gościło nas przynajmniej raz w tygodniu, podczas wakacji, a potem zobaczyłam sklep z męskimi koszulami. to tam wybrałam Mu koszulę w kolorze amarantu, na którą nie chciał się zgodzić. pamiętam to, jak dziś. i ten mój stres. "co powie Jego mama?". podobała jej się bardzo. jak mi dzisiaj powiedział, wszystkie ciotki, które zostały zawezwane a prezentację stroju na chrzciny, były zachwycone, nawet ojciec powiedział, że wygląda przystojnie.
jak we wszystkim, prawda?
i coś we mnie pękło.
straciłam zasięg i nasza rozmowa została przerwana.
straciłam apetyt.
po chwili poczułam smak krwi w ustach. uświadomiłam sobie, że boli mnie dola warga.
nie chciałam się rozpłakać. zagryzłam więc usta tak mocno, że przegryzłam sobie wargę. krew spłynęła mi po brodzie.
emocje ze mnie kipiały. miałam wrażenie, że mój mur słabości runął i przybił mnie do ziemi. 
to było coś więcej niż krzyk duszy.
oddzwonił. powiedziałam Mu, że będę tęsknić, choć chwilę później, bałam się Jego reakcji.
"ja też, przecież wiesz."
obiecał mi. obiecał, że zrobi wszystko, żebyśmy się spotkali, po Jego powrocie. obiecał, że będzie o siebie dbał. włączył roaming, żeby móc mi czasem coś napisać.

obiecał, że puści mi sygnał, jak tylko wyląduje, żebym wiedziała, że jest okej.
.
.
.
.
.
czekam tak, już od paru godzin. drżąc podświadomie.
telefon milczy.
ogrom uczuć mieści się między jednym uderzeniem serca a drugim.

poniedziałek, 12 września 2011

a goodbye kiss

dziś. nasze przedostatnie spotkanie. prawie pożegnalne.
było sympatycznie. choć niespodziewanie. mieliśmy żegnać się w sobotę. był u mnie. jak zawsze przegięliśmy z przytulaniem. czuję... ten moment się zbliża. nadchodzi nieunikniony.
sobota znów była... fajna. była spontaniczna. była radosna. była taka, jaka powinna być. ta sobota dała mi wiele nadziei. złudnych, przeklętych nadziei. 
łzy same mi lecą. cóż więcej pozostało?
w sobotę byłam taka zadowolona. śmiałam się, dowcipkowałam, wariowałam. znów miałam wysyp energii. wróciłam ze spotkania bardziej przemęczona niż z niejednego egzaminu. było miło. On był miły. był rozluźniony, nawet wtedy, kiedy patrzył mi głęboko w oczy, dotykał moich włosów czy całował. powiedział, że kocha mój zapach. że zawsze euphoria ck kojarzy mu się ze mną i, że na mnie pachnie najlepiej.

"to były piękne wakacje. wakacje z Tobą. jesteś tą jedyną, wiesz?"

chciałaby móc w to uwierzyć. chciałabym, żeby to zdanie pozwoliło mi przetrwać nadchodzący czas. niestety. już nie.

dziś moje serce z każdą chwilą krzyczało Jego imię. żegnał się już ze mną. każdym słowem, każdym gestem, każdym spojrzeniem. powiedział mi już, że przyjedzie na swoje urodziny. że chce spędzić je tu. ze mną. potem opowiadał mi, kiedy spotkamy się w październiku. to było miłe. nadal byłam w Jego planach. cóż z tego, że na innych zasadach niż bym sobie tego życzyła?

przeraża mnie myśl o nadchodzącym oczekiwaniu. znów odliczać będę czas, do naszych kolejnych spotkań. znów odwoływać będę wszystko, byle tylko się z Nim zobaczyć. już za Nim tęsknię. mimo, że jest parę ulic ode mnie, zapewne pakując ubrania.
czuję, jak powoli wszystko przestaje mieć sens.



dziś na pożegnanie dostałam buziaka w czoło. liczyłam na coś obiecującego, na coś, co pozwoli mi mieć nadzieję, że te wakacje COŚ znaczyły. że Jego słowa, dotyk, pocałunki nie były na marne. że nie były chwilowym wytworem hormonów.

siostrzany cmok w czoło.

i teraz jedyne co pozostało:

CISZA.

BÓL.

BEZSILNOŚĆ.

TĘSKNOTA.

DUŻO SPOKOJU.

MIŁOŚĆ.

niedziela, 28 sierpnia 2011

mrzonka o lepszym jutrze

gdybym tylko mogła zamknąć oczy, pochylić się do tyłu i skulić jak embrion, gdybym mogła zanegować świat rzeczywisty, i gdyby tak cały świat rzeczywisty przestał naprawdę istnieć.


poniedziałek, 8 sierpnia 2011

all over again

"dwa słowa.
dziewięć liter.
powiedz je, a będę Twoja."


zawiązał mi na szyi sznur. dosłownie.
oto ja. jak to On sam twierdzi "zbyt dumna" quasi feministka, studentka prawa, posiadająca więcej ikry niż nie jeden samiec...
jestem niewolnicą.

przecież i tak nic by się nie zmieniło, gdybyśmy byli razem. byłoby tylko lepiej. byłabym po prostu pewniejsza. nic więcej. jest wieczór. On jest w łodzi. wyrusza nad morze. z przyjaciółmi.

mam dziś iście melancholijny nastrój. nastał czas na wspominanie tego, co było.
zadbał o to, bym nie musiała w tym roku korzystać z zeszłorocznych wspomnień, prawda?

po powrocie Jego rodziców z wakacji, z każdym dniem stawał się.... jakby mniej mój. zdarzało się, że był zwyczajnie niemiły, chamski i opryskliwy, jak wtedy, na ogródkach piwnych. wróciłam do domu i czułam się fatalnie. dlaczego? bo On był niemiły. bo jestem jedną z tych, które uzależniają swój humor od mężczyzny, jego zachowania, mimiki, słów... a czasem nawet nadinterpretacji jego wydechu.

przy pisaniu dzisiejszego posta, słucham soundtracku z "arizona dream". tak dobrze się przy nim wspomina... jest coś tak potwornie odpowiedniego w kompozycjach Bregovica. nie mogłam wybrać nic innego.


w piątek zdecydował, że zrekompensuje mi swoje zachowanie i zaproponował spotkanie. jak zawsze wszystkie moje dotychczasowe plany przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. rutyna. na niespełna godzinę przed umówionym czasem, zadzwonił i zaprosił mnie do siebie do domu. na kawę z mamusią.
kiedy przypominam sobie, w jak okropny popłoch wtedy wpadłam... od razu się uśmiecham pod nosem. więc to była "kawa z mamusią", a nie wyjście z Nim. uznałam, że wyglądam nieodpowiednio. wyrzuciłam wszystkie rzeczy z szafy i postanowiłam dostosować się do sytuacji, bo krwistoczerwone usta mogłyby być źle odebrane, tak jak i fryzura pod tytułem "mów mi dzikuska".
denerwowałam się, tak jakby był to egzamin mojego życia. w końcu wielmożna matka, zaiste postanowiła zejść. zostawił nas same. po wymienieniu kilku grzecznościowych komplementów, zaczęło się maglowanie. moje poglądy polityczne. moje zdania na wszelakie tematy. nie omieszkała również dać mi do zrozumienia, że ona wie. wie, że jesteśmy tylko przyjaciółmi, a nawet jeśli jest inaczej, to ona nie dopuszcza tego do swojej świadomości. uwaga o tym, że powinien się wyspowiadać po wakacjach w bługarii, na które się wybiera, nie umknęła mi. i to jej spojrzenie, kiedy chciała sprawdzić moją reakcję. do tej pory mam dreszcze na ciele. nie dałam się. przy jej synu zbyt dobrze nauczyłam się kryć prawdziwe uczucia i emocje oraz przede wszystkim reakcje.
nie pozostałam jej dłużna, chwaląc kawę, którą dla mnie przyrządził.
"wszystko co On przygotuje jest najlepsze na świecie" - powiedziałam patrząc jej prosto w oczy. być może była zazdrosna, ale reasumując było całkiem sympatycznie. potem piliśmy piwo na kolei. a On pytał o moje uczucia. nie. oczywiście, że nie te do Niego. było ciemno. było późno. jechał pociąg. siedzieliśmy obok siebie, dwa metry od zasuwającego pociągu. okropnie wiało. moje włosy tańczyły w każdym kierunku. postanowił odsunąć je z mojej twarzy. spojrzeliśmy na siebie. to był jeden z TYCH magicznych momentów, kiedy ma się wrażenie, że czas stanął w miejscu. uśmiechnęłam się do Niego, odwzajemnił uśmiech, pociągnął mnie za kosmyk włosów. odwróciłam wzrok w stronę pociągu, On zrobił to samo.
-"kocham Cię"
- lady puFF, co mówisz? ten pociąg tak huczy, że nie słyszę.
***
a potem ten dzień następny. kiedy powiedział mi, że zostanie w łodzi po studiach. bo przecież "prócz rodziców nic Go tu nie trzyma".
zabolało. nadal boli.
i te Jego monologi. o tym, że musi znaleźć żonę, ustatkować się, mieć dzieci. i ja obok. stłamszona, zraniona, płacząca w środku.
.
jak co roku. jak co spotkanie. jak co telefon od Niego.

tracę na Niego najlepsze lata mojego życia.
już teraz czuję się za stara, by móc zakochać się na nowo.


niedziela, 31 lipca 2011

like a child

jest 23.20.
umówiłeś się z mamą, że będziesz po 23 w domu.
moje "zostań, proszę" już nie ma znaczenia.
moja miłość nie ma dla Ciebie znaczenia,
bo nie jesteś, aż tak dorosły.
KOCHAM CIĘ, PAMIĘTAJ.

piątek, 22 lipca 2011

dwa tygodnie na miłość

"O najważniejszych sprawach najtrudniej opowiedzieć. Są to sprawy, których się wstydzisz, ponieważ słowa pomniejszają je – słowa powodują, iż rzeczy, które wydawały się nieskończenie wielkie, kiedy były w twojej głowie, po wypowiedzeniu kurczą się i stają zupełnie zwyczajne. jednak nie tylko o to chodzi, prawda? Najważniejsze sprawy leżą zbyt blisko najskrytszego miejsca twej duszy, jak drogowskazy do skarbu, który wrogowie chcieliby ci skraść.Zdobywasz się na odwagę i wyjawiasz je, a ludzie dziwnie na ciebie patrzą, w ogóle nie rozumiejąc co powiedziałeś, albo dlaczego uważałeś to za tak ważne,że prawie płakałeś mówiąc. Myślę, że to jest najgorsze. Kiedy tajemnica pozostaje niewyjawiona nie z braku słuchacza, lecz z braku zrozumienia."


od jakiegoś czasu zwyczajnie nie jestem w stanie niczego napisać. z resztą, mówić też nie mogę.

drodzy państwo. miałam swoje dwa tygodnie na miłość. z kim? oczywiście. brawo. odpowiedź jest tak cholernie logiczna.
z Nim.

jestem mistrzynią w organizowaniu sobie materiałów na wspomnienia. zdecydowanie.
jego rodzice wyjechali.
a ja dawno nie byłam z Nim, aż tak szczęśliwa.

przewrotność moich uczuć i brak konsekwencji powoduje u mnie mdłości.
to miał być koniec, prawda? uświadomiłam sobie, że Go kocham, ale nigdy z Nim nie będę. umiałam z tym żyć. owszem. umiałam żyć z tą myślą, kiedy On był daleko.
musiał wrócić z tej pieprzonej łodzi, żeby namieszać. nie byłby sobą. wszystko było normalnie, po staremu, aż zadzwonił. to było tak cholernie do Niego nie podobne. zapytał co robię i czy mam ochotę na papierosa. pamiętam. siedziałam wtedy rozczochrana, sama w domu, odziana w jakże seksowny czarny dres. w ciągu 5 minut był u mnie z paczką fajek. wsiadł na rower i przyjechał, nim jeszcze Jego rodzice zdążyli opuścić powiat. przyjechał koło 18. siedzieliśmy do 2 w nocy zaśmiewając się do rozpuku, piliśmy whisky, ja paliłam. papierosy przy Nim smakują inaczej. zawsze lubiłam z Nim palić. nadal lubię, mimo, że rzucił 2 miesiące temu. było fajnie. było miło. na drugi dzień sytuacja się powtórzyła. tym razem zrobił kolację dla nas obojga. do tej pory ściska mnie w sercu, kiedy przypominam sobie ten widok. ukochany mężczyzna, krzątający się się po mojej kuchni. ja siedząca przy stole nastawiająca piosenki, które mogliśmy śpiewać razem, drąc się w niebo głosy. to jeden z tych obrazków, które widuje się tylko na filmach. kiepskich i tanich, naiwnych badziewiach, którymi wznieca się pospólstwo, tylko dlatego, że pokazują świat idealny oraz emocje, które tak ciężko spotkać w codziennym świecie.

tak.
tamten dzień był zupełnie niczym wycięty kadr z komedii romantycznej. amerykańskiej- koniecznie.
biegał po mojej kuchni w fartuszku i wygłupiał się udając pascala brodnickiego. ja za to robiłam za Jego francuską pomagierkę, z dość zboczonymi pomysłami oczywiście. zaserwował omlet, zapalił świece i włączył jazz. było idealnie. nie do końca wiedziałam w czym biorę udział. jednego byłam pewna. chciałam w tym tkwić. potem było jeszcze zabawniej. otwierał wino i zupełnie (taaaaa....) niby przypadkiem, oblał swoje jeansy czerwonym winem. nie zapomnę jego szelmowskiego spojrzenia, kiedy mówił "zapierzesz?". zaprałam. a potem on zadbał o to, żeby były na tyle mokre, by nie mógł ich założyć aż do końca wieczoru. siedzieliśmy u mnie w pokoju, słuchaliśmy myslovitz. ja paląca przy moim balkonie z winem w ręku, On siedzący obok, na moim biurku w swoich czarnych bokserkach i czerwonym, moim ulubionym nota bene, swetrze. zaczęliśmy rozmawiać o tym co nas łączyło. znów dopytywał czy kogoś mam, czy kogoś kocham.
"mnie się nie da kochać mój drogi". mój ulubiony tekst. wielbię zastawiać się tym, że jestem zbyt przekorna, zbyt nieznośna i zbyt jakakolwiek by mnie kochać. może czasem sama wierzę we własne kłamstwa.
potem zaczęliśmy rozmawiać o tym, co czuł, kiedy mnie kochał. o tym, że za każdym razem byłam "jego pierwszą". zawsze kiedy rozmawiamy o tym, co jest/było między nami robi się cholernie niezręcznie. postanowił założyć spodnie i włączyć jakiś kabaret. spędziliśmy więc kolejnych parę godzin przy komputerze. znów śmiejąc się i wymieniając beztroskie, trywialne i sprośne komentarze. nagle coś zwróciło moją uwagę. moja lewa ręka była wpleciona w jego prawą. siedzieliśmy i zupełnie nieświadomie trzymaliśmy się za ręce. popatrzyłam na nasze dłonie, potem na niego i wiedziałam. to był ten moment, w którym wszystko zaczęło się od nowa. "co my robimy?"- zapytałam przerażona i uwolniłam się z uścisku.
"chyba już pójdę"
zabawne. jakby się nie wiadomo co między nami stało. tylko, że się stało. i obydwoje byliśmy tego świadomi. nie chodziło tylko o te pieprzone dłonie. za dobrze czuliśmy się w swoim towarzystwie.

<.... drżę.>

mój tata wpadł na jakże niezmiernie oryginalny pomysł, by zaprosić nas na kolację. full zajebistość, snoby.pl i te sprawy. byłam pewna, że odmówi. nigdy nie lubił takich spędów rodzinnych. nie odmówił. stawił się pod krawatem na dwa dni po naszym spotkaniu. na kolacji było dość drętwo. zwłaszcza na początku. byłam zbyt trzeźwa, żeby się wczuwać, tańczyć wśród tej emeryckiej elity. po mojej siódmej odmowie, powiedział, że idzie wyrwać moją mamę do tańca.
"nie zrobisz tego, znam Cię"
"no to patrz"
poszedł. mina mojej mamy była bezbłędna.
nie wierzyłam w to, co widziałam. to był ON. to właśnie ten, którego tak bardzo kocham. nie musiał mnie potem długo namawiać. przez jakąś godzinę nie schodziliśmy z parkietu. tańcząc szybkie, wolne, stare i wsiowe piosenki.
to było magiczne. On tam, z moją rodziną. zupełnie, jak zięć(nienawidzę tego słowa).
wróciliśmy do domu. znów piliśmy drinki, znów śmialiśmy się do łez, znów było tak, jakbym sobie tego życzyła. tym razem opuścił mnie o 4 nad ranem. to był dziwny wieczór. obstawiał nawet opcję, żeby zostać u mnie na noc, ale oboje wiedzieliśmy, że skończy się to jednoznacznie.
nim poszedł siedzieliśmy wtuleni w siebie, a emocje pomiędzy nami aż kipiały.
"chciałbym tu z tobą zostać. na zawsze lady puFF."
to bez wątpienia jedno z tych zdań, których nie zapomnę do końca życia.
jedno z wielu, które padło w ciągu tych dwóch tygodni.
...
potem był grill u A.
było sporo naszych znajomych. On i Jego koledzy z łodzi, którzy mnie okropnie polubili. On oczywiście nie odstępował mnie na krok. bawiliśmy się świetnie. nie omieszkał nawet dać mi małej reprymendy, za to, że jeden z Jego kolegów polubił mnie za bardzo. na tym grillu bł też nasz miastowy macho. jak sam stwierdził, jestem jedną z nielicznych dziewczyn, która nie wykazuje mu żadnego zainteresowania. chłopak jest owszem przystojny. ale to tyle. najpierw zarzucał mi, że jestem chamska, potem, kiedy tańczyliśmy razem zupełnie bez pardonu usiłował mnie pocałować. odepchnęłam go trzykrotnie. po pierwsze, mimo, że jest fajny nie czuję do niego absolutnie żadnego pociągu. a po drugie, i oczywiście najważniejsze, to nie z nim chciałam się całować.
później rzeczy działy się normalnie. ja i On przytuleni, tańczący, trzymający się za ręcej. jedyne co mnie dziwiło, to fakt, że On zachowuje się tak przy swoich znajomych, z którymi był w zeszłym roku w espanii. oni widzieli Go z tamtą. teraz też z resztą jadą we czwórkę nad morze, a potem do bługarii. cieszyłam się. bo to ja byłam górą.
cieszyłam się, bo On się nie wstydził.
wszystko to sprawiło, że jestem bardziej spokojna. do czasu oczywiście.
/
było późno. grill już ledwo się tlił. siedziałam przodem do Niego i oboje mieliśmy poczucie, że nic prócz NAS nie istnieje.
"daj mi ręce, proszę"
nie odmówiłam.
"uwielbiam twoje dłonie. po prostu je kocham."
łapałam słowa i wrzucałam je do szuflady w moim sercu, z emblematem Jego inicjałów.
zaczął mnie kiziać. po rękach, nogach, ramionach, dekolcie. ja Jego też.
jedno wielkie publiczne tarło- można by rzec.
potem, czego zwyczaj zaczął całować mnie po dłoniach. nie wykluczając nadgarstków. zaczęliśmy się całować. to było takie naturalne.
zaczęło padać. siedziałam przodem do burzy. On za mną z głową na moim prawym ramieniu, z ustami na wysokości mojego ucha. obejmował mnie rękami, które wplótł w moje.
"boże, lady puFF. jakie to mogłoby być piękne".
popłakałam się. padał deszcz, więc nie musiałam kryć łez.
po tym spotkaniu milczał przez cztery dni. było mi źle. tęskniłam. bardzo. a jednocześnie wiedziałam, że On musi o tym pomyśleć. że musi sobie to uporządkować. być może dla Niego te dwa tygodnie też były czymś fajnym. mam taką nadzieję. bez wątpienia ten czas był dla NAS ciężki, trudny a zarazem przyjemny i zwyczajnie fajny.
wrócili Jego rodzice i bałam się, że wszystko wróci do normy. że nie będzie u mnie tyle siedział i nie będziemy dla siebie na wyłączność. widzieliśmy się wczoraj. i znów było zajebiście. dzwoni często. z pracy, z domu, przed snem.

ten czas utwierdził mnie w przekonaniu, że tylko Jego kocham. że tylko On się liczy.
wiem też, że nigdy nie będę w stanie kochać kogoś tak mocno, jak kocham Jego.


już się nie mogę doczekać, jak bardzo będę pokutować, za to, co się dzieje. za to, na co Jemu i przede wszystkim sobie pozwalam. niczego się nie nauczyłam, przez cały ten czas.

nawiązując do mojego poprzedniego wpisu.
pierwsza moja myśl, kiedy dowiedziałam się, że jest jakaś szansa brzmiała:

"może w końcu będziemy razem."


czwartek, 23 czerwca 2011

komórki macierzyste.

nie pisałam. nie mogłam wyrazić siebie. popadłam w ogromny marazm. jestem pewna, że to bardzo poważna depresja. z objawami lękowymi oczywiście. w moim życiu jest chaos. jak zawsze. tym razem jednak nie będę skupiać się na tym, co zawsze.

na tę stronę internetową trafiłam przypadkiem. właśnie przed chwilą.
klinika gdzieś w azji. przeszczep komórek macierzystych. dział "choroby uleczalne" - klikam, "choroby neurologiczne" - klikam, znajduję "rdzeniowy zanik mięśni". czytam "znaczna poprawa stanu zdrowia." zwłaszcza u pacjentów z SMA1.
potem już tylko płakałam.
nadal płaczę. łzy ciekną mi po policzkach. każda kolejna jest dowodem na to, że moja tląca się gdzieś, całkowicie pozbawiona racjonalnego miejsca bytu nadzieja, jednak jest.
nie wiem co myśleć. nie napalam się, ale przecież zawsze to jest jakieś przysłowiowe światełko w tunelu, prawda?
czy to jest możliwe? czy jest możliwe, żeby moje dotąd nieuleczalne przekleństwo choć w odrobinie ustąpiło?
głowa mi eksploduje. natłok myśli, emocji. mętlik. wszystko suto doprawione przekonaniem, że będzie dobrze.
a przecież skreśliłam siebie już dawno. myślałam, że już zawsze będzie tylko gorzej.
i tak nic nie wiem.
czy się nadaję? czy jestem w odpowiednim wieku, czy mój stan zdrowia pozwoli na coś takiego? czy przyniesie to efekty?
i sryliony innych pytań.
.
to tylko kroplówka... co najwyżej zastrzyki w kręgosłup.
.
czuję się trochę tak, jakby wszystko przestało mieć znaczenie. jakbym lewitowała nad ziemią. czuję, jak gdzieś w brzuchu budzi się szczęście.
mimo, że to nic pewnego.
zaczynam działać.
nagle czuję, że mogę wszystko.
czuję, że nie jest aż tak źle.
...
jest 23.
jutro obudzę się i zacznę walkę. tę najważniejszą w moim życiu.

piątek, 6 maja 2011

almost

jak to dobrze, że skończył się już ten podły dzień.
co mi Cię zabrał.

wtorek, 3 maja 2011

fuck it. fuck it 4 ever.

The only thing worse than being lonely is other people knowing you're lonely.

poniedziałek, 2 maja 2011

i have just fucked up

"miłość to płomienna przyjaźń"
takim cytatem powitała mnie dzisiaj telewizja.
to wszystko jest zupełnie jak domino. lawina wydarzeń. lawina słów.
ludzie odchodzą.
ludzie się zmieniają.

od dwóch dni dosłownie wegetuję mentalnie.
pamiętam, niedziela rano. i okrzyki tłumu- niby weselne. otwieram oczy, wszystko do mnie wraca. myślę "o kurwa, znowu zjebałaś".
nie wiem. czemu jestem aż tak żałosna. co to wszystko w ogóle jest?

On.
był tam i oczywiście pomijam fakt, że w samochodzie nie istniałam, na imprezie później też. byłam zazdrosna. a jednak. są rzeczy, których wyplenić się nie da. przy NICH zawsze tak było i zawsze będzie. zawsze czuję się gorsza. więc co? więc się odgradzam, milczę, zamykam i obserwuję. czasem rzucę jakimś tekstem. na 100% sarkastycznym. tylko czy zostanie on usłyszany i, co najważniejsze, ZROZUMIANY?
popełniłam błąd. wielki błąd na tej cholernej imprezie. byłam pijana i niestety straciłam nad sobą panowanie.
a On potem usiadł obok mnie. przytulił się do mnie, wplótł palce w moje dłonie i zaczął mnie po nich całować.
zawsze lubił moje dłonie. zawsze lubił je całować.
wtedy byłam już trzeźwa. i było w tym coś tak nieprawdopodobnie czułego, że na moment znów byłam emocjonalnie parę decyzji do tyłu.
popatrzył się na mnie, przytulił się do mnie i powiedział: "wiesz, że Cię kocham."
potem chciał mnie pocałować, odsunęłam się, bo to byłby drugi błąd tej nocy.
dzwonił do mnie wczoraj. pytał, jak się czuję.
"- nie zobaczymy się już. w środę jadę do Łodzi
-......... jak to nie? em. no rozumiem, że jesteś zajęty. spoko, już się bałam, że mówisz przyszłościowo. jesteś taki poważny.
- nie wiem, jak będzie w przyszłości. teraz nie dam rady się z tobą spotkać. nie dam rady. a jak będzie potem. też nie wiem."

wryło mnie totalnie. to przeze mnie. wiem o tym. to przez to, co się stało. tylko teraz to mnie było wygodnie w tym układzie. był w końcu kimś na pograniczu, ale jednak bliżej przyjaźni. i co? i teraz powie mi "bye bye"? ja byłam w stanie znosić podobne sytuacje przez tyle lat.
i nagle okazał się mieć więcej odwagi, niż ja w ciągu całej tej przyjaźni.
---
kocham cię.
te słowa padały tak często podczas tej nocy.
od jednego, jak i od drugiego.

A. odeszła. a miała być na zawsze.
ON odchodzi, bo nie da rady. a miał być na zawsze.

"zapomniałem, że od kilku lat.... wszyscy giną, jakby nigdy ich nie miało być."

odcinam się. potrzebuję jasnej sytuacji. muszę odpocząć. mam czas. mam jeszcze dwa dni. muszę dać sobie szansę.
muszę w końcu przestać podejmować błędne decyzje.

czas jakby nie było pomaga. nie płaczę już tyle, co wczoraj. muszę po raz pierwszy zagrać w otwarte karty na początku. nie zwlekać. nie cierpieć. nie doprowadzić do tego, by historia zatoczyła koło. nie pozwolę na to, bo jednak sytuacja z Nim wiele mnie nauczyła.

potrzebujesz tylko trochę odwagi lady puFF.
odwagi i pewności siebie.

sobota, 16 kwietnia 2011

again,

jestem w stanie tylko udawać, że nic się nie dzieje, resztkami sił. przysięgam.
wieczorami wyję w poduszkę, żeby nikt nie słyszał, jak bardzo zostałam skrzywdzona. czuję się jak szmata. może powinnam do tego przywyknąć?
słowa, słowa, słowa. nic nie warte słowa mężczyzn.
mój błąd. bo zaczęło mi zależeć.
tyle razy mówię sobie, usiłuję wytłumaczyć.
mnie nie wolno się angażować.
nie wolno.
zawsze kończy się tak samo.
to był fajny czas. czułam się potrzebna, doceniona, kochana.
zamiotłeś to pod dywan przyjaźni. jak oni wszyscy. jak zawsze. obiecałam sobie, że już nie będę płakać. a jednak. znów wyję. znów czuję do siebie wstręt.
mam ochotę się upić. uciec od problemów. to niczego nie rozwiąże. wiem. ale ułatwi. akurat wtedy, kiedy zaczęło mi zależeć.
mam nadzieję, że była dobra w łóżku.

niedziela, 27 marca 2011

zła, gorsza, najgorsza

dlaczego wszystkich dookoła trzeba traktować jak jajka? nie wolno się odezwać, nie wolno zażartować. patrzeć czasem nawet nie wolno.
jestem zła.
bo zawsze muszę uważać, na to, co robię, na to, co mówię, na to, jak patrzę.
a potem i tak są pretensje.
czy ci wszyscy ludzie są aż tak wysoko zapatrzeni w półkę własnego egotyzmu?
dlaczego tak ciężko jest mieć jakikolwiek dystans do siebie?
to nudne i głupie. nie lubię ludzi, którzy nie potrafią się z siebie śmiać.
nie lubię też tych, którzy uważają, że cały świat kręci się wokół nich.
o dobrze stawiać JA na szczycie wszystkiego, ale moim zdaniem są pewne granice.
nie rozumiem tego. może dlatego, że nie stawiam siebie na samej górze? może to mój błąd?
boję się, że mam za mało szacunku dla samej siebie.
jestem hipokrytką, to wiemy już od dawna.
nagle w moim życiu tyle się dzieje.
życie naciska na mnie. zmusza do podjęcia jakichś decyzji. a przecież bierność jest o wiele łatwiejsza.

moje wysiłki są takie inercjalne.

chcę czuć szczęście.
tylko czy ja na nie zasługuje?

zapamiętaj

wszystko w imię przyjaźni.

niedziela, 20 marca 2011

wpis epicki

przyszła do mnie w nocy,
czarna świńska zjawa.
ciągle wołając pomocy,
wiedziałam czego chciała...
spojrzałam tej świni prosto w oczy,
pełne parszywego zakłamania.
dumnie się pręży, milczy, powoli kroczy.

pytam o wszystko, o cel wizyty,
chcę jej dotknąć - ucieka.

- trafiłam na dziwnego człowieka- bezczelnie warknęła-
jestem tym, czego tak bardzo ci brak.

- czym więc jesteś moje kochanie???

odrzekła mi tylko:
na imię mam zaufanie.

wtorek, 8 marca 2011

czwartek, 3 marca 2011

kilka słów o "kocham"

wstaję rano, jem, zwracam śniadanie... a potem już tylko obserwuję.
patrzę codziennie na to, jak ludzie są ślepi. jak nie szanują tego, co mają. ciągle czegoś im brak, ciągle im mało. a w większości mają to, czego jak tak bardzo pragnę.
mijam ludzi, którzy tak cholernie nie doceniają życia.
dlaczego tak jest?
dlaczego ja widzę, a oni nie?
może za bardzo chcę uszczęśliwiać wszystkich wkoło?
wszystko się skomplikowało. wszystko. wokół mnie tyle ludzi, tylu mężczyzn. tych którzy mówią "kocham cię... ALE"
- jak siostrę,
- jak starszą siostrę,
- jak młodszą siostrę,
- jak kochankę,
- jak przyjaciółkę.

nienawidzę przyjaźni.

żaden z nich nie kocha mnie, jak kocha się kobietę. może mnie się nie da kochać w ten najprostszy sposób? może właśnie ja jestem ciepła i miła lady puFF? ta, od której można się trochę nauczyć? ta, która zawsze pomoże? ta, która zawsze wysłucha? ta, do której można się przytulać i prawić jej komplementy? bez żadnego ryzyka?
???
są takie chwile.... częste, nawet bardzo, że jest mi tak cholernie przykro.
za każdym razem, kiedy słyszę jakieś "kocham cię", po tym, jak upewnię się, że to na pewno do mnie, że słyszę niewypowiedziane "tylko błagam nie odwzajemniaj mojego uczucia. ty jesteś mądra. ty wiesz, że tobie nie wolno."
bo przecież oni mogą, prawda? każdy jeden z nich. może mnie dotykać, mówić mi, jak bardzo mnie kocha, może mnie adorować. bo przecież jak powszechnie wiadomo, ja nie mam uczuć.
ja nie potrzebuję przytulania, dotyku, emocji. jestem maszyną zaprogramowaną na uśmiech, z wieloma wadami fabrycznymi.

przyjaźń jest taka idiotycznie bezkarna. tak pretensjonalna i tak nieprawdopodobnie skomplikowana.



miałam dziś rozmowę z A. ona wie, że ja nie akceptuję jej obecnego faceta. kung fu panda nie leżał mi od początku. chciałabym, żeby A miała kogoś lepszego. zasługuje na to. poza tym, moim zdaniem to jest jakiś mitoman. moja się z prawdą, opowiada okropne bzdury. a ja się tak po prostu martwię. on też mnie nie lubi. poza tym, jest zazdrosny. tylko czekam, aż wpłynie jakoś na moją relację z A. opowiedziałam jej o tym dziś.
wczoraj przyjechała z płaczem, roztrzęsiona... po raz kolejny ją okłamał. zapytała, co ma robić.
dziś miała inne podejście.
"to moje życie. będziesz musiała zaakceptować, że jestem z nim. wszystko będzie dobrze, jak się nie będziesz.............wpierdalać...............".

zabolało.
nie pierwszy raz, prawda? i nie ostatni.

gdyby ludzie czasem choć w odrobinie wiedzieli, jak bardzo o nich dbam, jak bardzo się naginam, z jak wielu rzeczy rezygnuję....... z jak wielu rzeczy zrezygnowałam. gdyby mogli... chcieli zauważyć właściwie, jak cholernie nie chcę skrzywdzić ich swoją decyzją. czasem rezygnując z samej siebie.


chcąc dobrze dla innych nieustannie robię krzywdę samej sobie.

za każde jedno ich "kocham cię" płacę psychotropami.

wtorek, 22 lutego 2011

przepraszam cię, za to, że wywróciłem całe życie twe,,,

moje życie jest pojebane.
a może to ja aż tak je komplikuje?
mam wrażenie, że z każdą sekundą wszystko pierdoli się coraz bardziej.
.
podmiot liryczny jest wulgarny?
.
tak.

"proszę, nie pytaj co u mnie. nie chcę znów przeklinać."

nawet nie wiem od czego zacząć.
chciałabym się oczyścić, wypisać. ale jak?



My life seems unreal,
My crime an illusion,
A scene badly written
In which I must play.
Yet I know as I gaze
At my young love beside me,
The morning is just a few hours away.



"najlepszy przyjaciel" - instytucja najbardziej pierdolona na świecie.
rzygam przyjaźnią. nie chcę przyjaźni.
z moim zdrowiem jest lepiej. walentynki uprzyjemniłam sobie psychotropami i było...... znośnie.
byłam sama, siedziałam przed kompem i płakałam. potem dostałam potwornych ataków.
musiałam sobie ulżyć. jakkolwiek.
On.
kiedy Go nie ma jest tak dobrze. potem się zjawia i życzy mi wszystkiego najlepszego, szczęścia i w ogóle. a potem rozmawiamy szczerze a On przyznaje mi, że mnie kocha, tyle, że nie ma odwagi tego udźwignąć.

tyle lat czekania. i w końcu. dowiedziałam się, że miałam rację.

"ułóżmy sobie życia, gdzieś z dala od siebie. tak będzie łatwiej. tylko to Ty lady puFF musisz, jako pierwsza sobie kogoś znaleźć. wtedy będzie mi łatwiej odejść."

to chyba najboleśniejsze ze wszystkiego, co mi powiedział. kocha mnie, ale nie możemy być razem. abstrahując od faktu, że teraz i ja sobie tego nie wyobrażam.
On jest ode mnie uzależniony. zawsze był. tyle, że jest zbyt dziecinny by jakkolwiek się w to zaangażować. a ja potrzebuje faceta. kogoś, kto będzie mnie wspierał, kto będzie dla mnie opoką. nie mam siły starać się znowu. dzień w dzień stawać na głowie. moje uczucie do Niego tak potwornie mnie zmęczyło. wykończyło.

o reszcie wydarzeń nawet boję się myśleć, co dopiero pisać.

niedziela, 16 stycznia 2011

życie, życie, życie

I just can't breathe.
All I do is sing about you and the things we could be.
You just don't know how hard this is for me.
I just can't breathe.

And I hope you know by now, that I won't let you down.
Now I'm simply reassuring you that it will be fine, you won't have to worry as long as you're mine.
Please just stay with me tonight.

I just can't see.
And I know it seems hard to belive.
It was you, and you're all that I need.
And it's true, baby please just don't leave.
I just can't see.

And I hope you know by now, that I won't let you down.
Now I'm simply reassuring you that it will be fine, you won't have to worry as long as you're mine.
Please just stay with me tonight.

And I'll pray for things to get better.
And I'll stay to write you this letter, so you'll know that I need you here, and you'll know of my greatest fear.
And I'll pray that we'll be together.
And I'll stay, I'll stay here forever, so you'll know that I need you here, and you'll know of my greatest fear.

And I hope you know by now, that I won't let you down.
Now I'm simply reassuring you that it will be fine, you won't have to worry as long as you're mine.
Please just stay with me tonight.



jadłowstręt męczy mnie od 26 grudnia. nie mogę jeść, spać też nie. a muszę, prawda? sesja trwa.
muszę żyć.
nie żyję tak, jakbym chciała, ale czy którekolwiek z Was żyje?
.
nie wiem skąd u mnie aż tak ogromna doza energii. jest źle. jest smutno, jest szaro i nijako.
ale ja cały czas prę do przodu. prę za wszelką cenę, bo wiem, że warto.
bo wiem, że walczę tylko i wyłącznie o siebie.
lęki nie dość, że przychodzą co noc, to jeszcze regularnie w ciągu dnia.
boję się. boję się, że zwariuje.
mam leki na sen, no i te nieszczęsne psychotropy. nie biorę ich. mam wrażenie, że wystarczy, że są. to dla mnie cholernie trudne. zawsze miałam tak wielką władzę nad sobą.
badania wyszły lepiej niż ostatnio. jest więc jakaś nadzieja. jutro wyniki tego najważniejszego badania i egzamin z cywilnego.
jadę tam z Nim.
tak. w końcu się odezwał. jadę z Nim, bo on tak bardzo tego chce, a ja na dobrą sprawę nie mam z kim jechać.
co z Nim?
hah. nadal Go kocham. mocno, namiętnie, nadal po cichu.
jest jednak pewna zmiana. uświadomiłam sobie, że nie moglibyśmy być razem. że to i tak by nie wyszło. tak jest czasem, prawda?
kocham Go, ale to koniec tej historii.
to jest takie inercjalne.
cały czas byłam jego największą fanką, gdy tymczasem wszyscy mówili mi, że muszę się od Niego uwolnić.
ja nie chciałam. nadal nie chcę.
wiem jedno

.


trzeba stworzyć coś nowego, coś wspaniałego, coś czego jeszcze nie było. żebym mogła w nieskończoność nabierać się, że czas nie istnieje.

a on istnieje i nieubłaganie upływa.

niedziela, 2 stycznia 2011

Stąpamy we dwoje po niepewnym gruncie

znów wszystko kręci się wokół Niego.
pamiętam. jeden idiotyczny sms, a ja nie mogłam przestać się uśmiechać. błahe prawda?
moje uczucie do Niego jest tak cholernie transcendentne.
jednak się odezwał. moje rzekomo na wierzchu. i co będzie dalej? nie chcę. tak bardzo wstyd mi mojego uzależnienia od człowieka, który nawet w połowie na nie nie zasługuje.
teraz przecież jest źle. pierwszy spędzony osobno sylwester i moje, jak zawsze niepotrzebne łzy.
.
niesamowicie brakuje mi poczucia bezpieczeństwa w moim życiu. wszystko jest takie niepewne. nie wiem co będzie jutro. nie wiem czy będzie dobrze, czy znów świat przykryje mnie mnogością zbędnych mi obecnie pretensji.

słowa. puste słowa. te, które wypowiadam, te, które tu wypisuje.

ile bym dała, żeby ktoś wiedział, co dzieje się w mojej duszy.



"Dawno mamy już za sobą pierwsze kroki w chmurach
Znamy dobrze swoje miejsce, wiemy dobrze gdzie nasz brzeg
Przy nadpalonych mostach
Gdzieś pomiędzy wierszami
Znów wybucha w nas permanentne siódme niebo
Już nie panuję nad zmysłami
Moje oczy są oczami wariata
Kiedy spotykają się z twoimi oczami"