poniedziałek, 26 stycznia 2009

pustak

"Someone like me
With someone like you
How unlikely
Too good to be true"


obecnie dosięgłam czeluści samego dna. no, ale przecież ja wiedziałam jak będzie. wiedziałam już w momencie zapraszania Go na imprezę....
choć było i wiele innych zaskakujących wydarzeń.
sobotni dzień był jakimś koszmarem. w ogóle poprzedni tydzień również. okres "doprowadzania się do stanu użyteczności publicznej", czyli samoopalacz, maseczki, fryzjer, depilacja itd. wszystkie te babskie i niezwykle męczące zabiegi. nie robiłam tego dla siebie. robiłam to dlatego, by wyglądać lepiej od niej. robiłam to dla niego. miało być idealnie. i było.
ale nim było idealnie było strasznie. w domu atmosfera potworna, poranna awantura z matką, która choć raz nie mogła sobie odpuścić. tak mnie to wyprowadziło z równowagi, że potem to już nie mogłam się pozbierać. potem fryzjer, brak czasu... to był jakiś dramat. w ciągu dnia wymiotowałam trzy razy. ręce trzęsły mi się niemiłosiernie. do tego okres i migrena.
wszyscy mówili mi "uspokój się, to tylko studniówka", ale ja wiedziałam, że to nie tylko to. znam siebie. wiedziałam, że to nasz ostatni wieczór. nie mój i jego, ale nasz. tylko nasz. ostatni. wiedziałam, że będzie to materiał idealny na wspomnienia. na długotrwałe i powolne zabijanie siebie. i tak oto popadłam w rozkosz emocjonalnego samobójstwa. bo ta noc była perfekcyjna. była idealna. im dłużej o tym myślę, tym bardziej wydaje mi się, że to jakiś była jakaś historia ze zbioru baśni. jakiś taki kopciuszek w moim pechowym wydaniu.
bo oto ja, kobieta z niskiej warstwy stanu przeciętnego stałam się kimś, kogo sama nie poznałam. kiedy skończyłam całe szykowanie i spojrzałam w lustro, nie poznałam kobiety po drugiej stronie. obiektywnie powiem, że postać ta podobała mi się. wyglądała tak jak powinna. miała dość figlarne spojrzenie i uśmiechała się na swój widok. wiedziałam, że żadna inna maska nie byłaby lepsza na tę noc. maska moja jednak wtopiła się we mnie dopiero kiedy On mnie zobaczył. w jego spojrzeniu dostrzegłam zachwyt. tak, On zachwycał się kobietą z lustra. a kiedy wręczył mi kwiaty i pocałował mnie w policzek, być może zbyt blisko ust, jak na fakt, iż byli przy nas rodzice, wiedziałam już, że muszę ustąpić miejsca mojemu odbiciu. oto ja pewna siebie i z dość pozytywnym nastawieniem ruszyłam, by przeżyć tę noc jedyną w życiu.
na początku On ciągle narzekał,co niezmiernie mnie bolało, ale potem już było wspaniale. jakże łatwo mi było ustąpić miejsca pięknej z lustra. ona ciągle się śmiała. ciągle żartowała, ciągle flirtowała. to było niesamowite. chyba nigdy wcześniej nie słyszałam tylu komplementów na swój temat. od wszystkich. to było takie nieprawdopodobne. mijałam ludzi, którzy mówili mi "jesteś śliczna", "naprawdę przepięknie wyglądasz", "jesteś zdecydowanie najpiękniejsza dzisiejszego wieczoru", "olśniewasz mnie", "ej piękna, zapraszam do fotki" i masę innych słów. przez to i ja chyba zaczynałam w to wierzyć. tak oto zawładnęła mną lustrzanka, ale to nie znaczy, że nie było tam mnie. podczas kiedy moje odbicie rozmawiało z Nim, ja czułam jego rękę na kolanie. ja cały wieczór widziałam te wszystkie szczegóły. kiedy dotykał moich włosów, kiedy tańczył ze mną. kiedy trzymał mnie za rękę i nie chciał puścić. a potem w sekundzie zostało już tak mało czasu. nad ranem było mi zimno, więc On dał mi swoją marynarkę. heh jakże romantycznie. kiedy kobiecie z lustra było już za ciepło, ja nadal siedziałam w tej marynarce i cieszyłam się zapachem, który mnie otaczał. chciałam by chwila ta trwała wiecznie. chciała, żeby to nie miało końca. mogłabym tam umrzeć. w cieple jego marynarki, z głową na jego ramieniu, owinięta jego zapachem. tak jak 4 lata temu. ten korzenny i surowy zapach. ciągle ten sam. szkoda tylko, że my jesteśmy inni. wtedy tak bardzo chciałam powiedzieć mu. niestety, te dwa zbyt ciężkie i trudne słowa nie przebiły się nawet przez moją maskę, choć ona mogłaby mi to ułatwić. znacznie. ale obawa przed ponownym odrzuceniem była zbyt duża. jedyne co mogłam zrobić, to wyryć ten moment w sercu.
"Święta chwila ta niechaj święci się
Święta moja łza na koszuli twej
Święty taniec chmur i gołębia śpiew
Święta zwykłość dnia bo znalazłam Cię"

wróciłam do domu, padnięta poszłam spać. spałam snem twardym, mocnym i pięknym. śniło mi się, że nasza noc trwa.
a potem stało się to czego nienawidzę.
obudziłam się.
i dotarło do mnie, że nie mam już nic. wieczór minął, kopciuszek miał swoje 5 minut i zapomniał zostawić pantofelka.
potem rozmawiałam z Nim. i przekonałam się, że wszystko wróciło do normy. był jakiś dziwny. a dzisiaj był nawet niemiły.
czar prysł, i pozostawił mi tytułowego pustaka. otóż, kiedy jest mi źle i smutno, mam uczucie cegły w klatce piersiowej. ogromny ciężar w sercu. cegła ta przez idealność wieczoru stała się pustakiem.
jedni mówią, że jestem głupia. inni, że potrzebuje czasu. no ale przecież czas nie zna się na bliznach. czas łagodzi wszystko prócz prawdy. czas działa na moją niekorzyść. tak mało mi go zostało. dlatego muszę się pozbierać. odbić od dna. ale zanim muszę po prostu odcierpieć.

"Spadam...
Powoli spadam,
W korytarze świateł,
W pomruki znaczeń,
Spadam...
Jakby nie było całego świata,
Jakby nie było nawet mnie."

niedziela, 18 stycznia 2009

i'm loosing my grip again

chyba już od 2 godzin zastanawiam się jakim zdaniem rozpocząć ten post.
...cóż....
otóż sama dokładnie nie umiem ogarnąć tego co się dzieje. przywykłam oczywiście do swoistej paranoi wokół mnie. ale od czasu, kiedy wyłączyłam emocje, to wszystko było takie łatwe. ten czas przyniósł mi spokój, ukojenie, odpoczynek. byłam przekonana, że stan ten trwać będzie wiecznie. że wreszcie uwolniłam się od tego toksycznego i zatruwającego moją (i tak już beznadziejną) egzystencję uczucia, którym ośmieliłam się darzyć Jego, przez lat wiele. byłam wolna. czułam się wolna. jednak później zaczęły dziać się różne, z reguły straszne rzeczy. było ich wiele i w nieprawdopodobny sposób zachwiały moją równowagą. chyba nie mogłam już dusić tego w sobie. tego wszystkiego. tej presji. tego ciśnienia. i wtedy właśnie był On. mówił za dużo, robił za dużo. no i rodzice, którzy umiejętnie pchają mnie w jego ramiona. i nagle On stanął w innym świetle. faktycznie stał się dla mnie, kimś sprzed okresu wolności emocjonalnej. choć broniłam się przed tym, jak tylko mogłam. broniłam się do wczoraj. bo wczoraj chyba uświadomiłam sobie, że walczyć się z tym nie da. tak, jestem słaba. ileż to razy zarzekałam się "nigdy więcej", "nie kocham", "nie chce"? stanowczo za często, ale jestem kobietą, więc nadużycia tego typu leżą w mojej błahej naturze.
.. nasze wczorajsze dość lakoniczne rozmowy miały podwójne dno. bo przecież On wie jak jest. On się domyśla. tak bardzo chciałam postawić Go przed obliczem prawdy. wiem, zapomniałam powiedzieć Mu, że jestem zakochana. no, ale wiadomo przecież, że to i tak nie miałoby sensu. bo znowu byłoby tak, jak ostatni raz i ten przedostatni. zastanawiam się tylko dlaczego tak usilnie chciał wiedzieć, po co pytałam go o jego uczucia wobec reszty świata.

ale to nie bylo najorsze. najgosze było to, kiedy zabrał mnie do tej ciasnej toalety w tej "ważnej sprawie". siedzieliśmy obok siebie i paliliśmy papierosy. oczywiście musiał siąść wystarczająco blisko, żeby ocierać się o mnie przy każdym ruchu. żebym go czuła przy sobie. zgasło śwatło. powiedział mi wtedy, że ona to jest chyba to. że jego rodzice uważają ją za partnerkę idealną, dla swojego jedynaka. powiedział, że ona też się o Niego stara.
mówił za dużo.
mówił, że on nie wie czy to ma sens, teraz, kiedy kończymy liceum. a potem, potem zrobił coś niewybaczalnego. zapytał mnie, co o tym sądzę i co więcej poprosił mnie o radę. dobrze, że było ciemno. nie widział moich łez, nie widział jak wbijam sobie paznokcie w ręce, żeby nie krzyczeć, żeby nie pęknąć. udało się. nie zauważył, a nim spojrzał mi w oczy udało mi się przywdziać odpowiednią maskę.
zdjęłam ją dopiero w swoim łóżku, nad ranem.

być może nie będę Go kochać dużo i nachalnie. może będę Go kochać cicho i w środku. na tym blogu,w chwilach kiedy emocje wygrają z rozsądkiem. wieczorami przy zdjęciach i nocami, kiedy znikać będzie cały świat i zostaniemy tylko ja i On. rano, kiedy otworzę oczy, no i jeszcze kiedy będę potrzebować jakiejś motywacji. będę Go kochać w ukryciu. jak zawsze. przecież do tego przywykłam. jest źle, no ale przecież ja sobie poradzę, jak zawsze. no bo kto da radę, jak nie ja?

sama jestem sobie winna

bo jestem chora na nadwrażliwość.

to wszystko nie ma sensu. bo znowu jest lepsza "ona". kolejna, która na moich oczach zrodzi się i umrze. następna, którą muszę przeżyć. tyle, że teraz On nie jest sam. teraz popierają Go rodzice.

bo ona, to nie ja.

It's just a regular, everyday, normal fuckin' boulshit...

niedziela, 11 stycznia 2009

dziwnie

Gdybyś był, a nie bywał
Raz na jakiś czas...
Byłabym wreszcie "czyjaś"
Nie "bezpańska" - aż tak...


no i tradycyjnie jakoś tak mnie dopadło. panicznie się boje. boje się tego, że umiejętnie oszukiwałam siebie. że wcale się nie wyleczyłam. że po prostu jakoś tak, nacichło.

it was me in your life, but you couldn't see me....

no właśnie. byłam. zawsze.
mimo wszystko. mimo wszystkich.


"Wspomnienia! Przekleństwem ludzkości jest, iż egzystencja nasza w tym świecie nie znosi żadnej określonej i stałej hierarchii, lecz że wszystko ciągle płynie, przelewa się, rusza i każdy musi być odczuty i oceniony przez każdego, a pojęcie o nas ciemnych, ograniczonych i tępych jest nie mniej doniosłe niż pojęcie bystrych, światłych i subtelnych. Gdyż człowiek jest najgłębiej uzależniony od swego odbicia w duszy drugiego człowieka, chociażby ta dusza była kretyniczna.

W istocie, stan ten nie mógł trwać wiecznie. Wskazówki zegara natury były nieubłagane i stanowcze."


Gdybyś miał, a nie miewał
Czas i chęć i gest...
Byłabym na wyłączność
A nie - ogólnie dostępna...

zmęczona własną biernością.

czwartek, 8 stycznia 2009

zmagania

jest okres poświąteczny. wydawać by się mogło. ludziska siedzą w domach i grzeją dupska przed telewizorami, oglądając jakiś tandetny serial, wczuwając się w rolę głównych bohaterów i udając, że czas "spędzają z rodziną"... nic bardziej mylnego. otóż ciekają oni po sklepach, tylko im łby odskakują. szukają przecen, promocji.... kryzys gospodarczy? ha ha ha. tak, tak.... byłam wczoraj na zakupach. w końcu studniówka już za 2 i pół tygodnia... łał. już się nie mogę wprost doczekać. cały ranek będę tarmoszona prze kogoś, kto raczy ogarnąć to, co mam na głowie, potem muszę jeszcze upchnąć się jakoś w tę małą czarną i zrobić coś, by moja cera wyglądała nienagannie. aaa no i po tym wszystkim przykleić sobie na stałe uśmiech do twarzy i tak siedzieć niezależnie od rozwoju wypadków całą noc. suuuper.
zawsze lubiłam zakupy, wczoraj jednak to był jakiś koszmar! w ogóle, to już trochę za późno, na kupowanie sukienek, bo w sklepach dosłownie pustki. no ale jakoś szczerze powiem w dupie miałam tę imprezę, więc wcześniej się tym nie przejmowałam. jeden sklep.... drugi sklep.... dziesiąty sklep. nic. w końcu trafiłam do jakiegoś wyspecjalizowanego sklepu z sukienkami.
- o! dzień dobry! w czym mogę pomóc? - przeraźliwie piskliwy głos ekspedientki.
w sklepie śmierdziało mieszaniną kadzidełka i hamburgera, skrzętnie ukrywanego przed klientami pod ladą.
dziewczyna z avangardową fryzurą w sekundzie obrzuciła mnie stosem sukienek. białe, czarne, niebieskie, zielone, czerwone, żółte, święcące, długie, krótkie, falbaniaste, powykrajane. dramat. koraliki, cekiny, dżety, ćwieki, paciorki, kokardki, piórka. dramat do kwadratu.
brutalnie wepchnięta do zbyt cianej przymierzalni. no... to przymierzamy. i ten irytujący głos "no, a ta sukieneczka jak?", "i jak ta suknia?", "pasuje pani?"
"a jebnąć panią?"- myślałam.
ale, to jeszcze nie koniec. najgorzej było, jak mi się tam władowała do tej przymierzalni. i się gapi. "no, w biuście, to za mała..." ogląda, sprawdza, dosuwa, naciąga. patrzę błagalnie na mamę i siostrę, a one się tylko śmieją w najlepsze. cóż miały z czego. jak się przejżałam w tym, co ten babsztyl ze mnie zrobił, śmiałam się dobrych 10 minut. szukałam czegoś prostego i eleganckiego. nic zbyt absorbującego. a tymczasem wyglądałam jak choinka. co więcęj, jak papuga. wszystko mi się świeciło, mienło. czułam się jak pies na wystawie.
kiedy jednak ekspedientka rzuciła: "no, ale wypadałoby sę trochę opalić", stwierdziłam, że wychodzimy.
w końcu, po godzinach poszukiwań zdecydowałam się na zwykłą, czarną. jest w stylu "niby nic a jednak". bez rewelacji, ale najlepsza ze wszystkich, które mierzyłam. nooo potem sie zaczęło. dodatki, buty. ale wróciłam zorana do domu.
i po co to wszystko?
na jeden wieczór?
w ogóle perspektywa tego wieczoru mnie przeraża.
ta hipokryzja. ci ludzie. on.

wtorek, 6 stycznia 2009

shadow

shadow to moje ulubione słowo z języka angielskigo. być może dlatego, że brzmi tak dźwięcznie, być może dlatego, że jest mi takie bliskie. bo cień to przecież coś, co nie opuszcza nas nigdy. kiedy zgasi się światło, on nadal jest. tyle, że niewidoczny. zupełnie jak wspomnienia.
przeszłość jest jak cień, który zawsze gdzieś za nami jest.. widzimy ją, wspominamy.... wspomnienia to chyba najgorsza rzecz pod słońcem... i wcale nie dlatego, ze nie da sie z nimi uprawiać seksu..... ale dlatego, ze po prostu bolą....
...przeszłość...
przeklęta.
ileż to razy miałam z nią zerwać? porzucić ją? ale czy się da?
bo przecież całe moje życie jest tylko przeszłością.
pogubiłam się.

są takie momenty, że wszystkiego się odechciewa.... dosłownie wszystkiego. właśnie teraz dosięgło mnie poczucie beznadziei. czemu? bo znowu wszystko mi sie wali. jest tyle rzeczy, które chciałabym z siebie wyrzucić... wykrzyczeć prosto w twarz... tyle rzeczy chciałabym powiedzieć i sobie ulżyć.... jest tyle tajemnic.... tyle sekretów..... nie wiem ile jeszcze wytrzymam z tym wszystkim. czuje się sama wśród tłumu... krzyczę, ale nikt mnie nie słyszy. przyjaźń? nie ma bardziej fałszywego związku, miłość? to tylko lek na samotność dwojga ludzi... rodzina? i tak większość się rozpadnie... nie ma miejsca na wartości w erze zakłamania, obłudy i smutku....

a obiecywałam sobie, że będzie inaczej. miało być inaczej. mialo nie być tak.

nieuniknione nadeszło.

w ciągu zaledwie jednego tygodnia osoby, które kochałam, które ceniłam odwróciły się ode mnie. co prawda nie wszystkie, ale jednak. dlaczego?

...bo chciałam być wporządku...


i przez to powoli otaczam się cieniem.

poniedziałek, 5 stycznia 2009

cel

po co mi blog? hm... to proste. żeby w końcu móc wyrazić siebie. oto ja w chwili bólu przelewam tu wszystkie swoje myśli. bez ograniczeń, bez cenzury, bez osądów i wstydu.

wolność. dość pozorna, ale zawsze coś.
bo przecież wolność nie istnieje. jak w dzisiejszych realiach być wolnym człowiekiem? ciągle, nieustannie ograniczani. religia, tolerancja, ideologie, granice, prawo. marionetki w rękach Wyższych.
wszystko jest iluzją. żyjemy w świecie na pozór właściwym, dobrym i wygodnym.

wszystko przelatuje mi przez palce. nie potrafię nic uratować. absolutnie. nic, niczego, nikogo. jestem za słaba? nie! po prostu tu nie pasuję. to życie, ten świat, to nie moja bajka.

czasami chciałabym się schować. tak po prostu uciec. wyrzucić telefon, odciąć internet, zamknąć się w pokoju i schować w samej sobie. w najgłębszych czeluściach mojej poszarpanej duszy. zginąć gdzieś na zawsze... albo chociaż na jakiś czas.

pFF, marzycielka.