sobota, 23 stycznia 2010

if I only could make a deal with god...

to był ciężki koniec tygodnia. wielka awantura w domu, ze mną w roli głównej. nie lubię się kłócić. nigdy nie lubiłam. zawsze w moim odczuciu najlepszym rozwiązaniem było milczenie. zaciskałam zęby i starałam się ignorować to, co słyszę, skutkowało to wieloma implozjami. tym razem nie wytrzymałam. ojciec walnął powtórkę z rozrywki. to takie skurwysyńsko upokarzające!
nagle, tak po prostu pękłam. popłynęły słowa tak bolesne, zwłaszcza dla mnie, że potem nie mogłam się pozbierać.
żeby można było tak po prostu pierdolnąć drzwiami i wyjść. spakować się i zostawić to wszystko. dlaczego wszyscy tak łatwo wierzą w to, że mnie jest łatwo. przecież jeśli o czymś nie mówię, to nie znaczy, że nie ma problemu. rodzice nigdy nie rozmawiali ze mną na TEN temat. przyjęli z założenia, że mam taki, a nie inny charakter i na pewno sobie z tym radzę. no bo jestem uśmiechnięta, zadowolona, wygadana, dowcipna, mam tylu znajomych. problem w tym, że oni nie zdają sprawy sobie z tego, ile to wszystko mnie kosztowało. pracy, wysiłku, gry, udawania, bólu i łez. bo ja w sumie musiałam się taką stać. w przeciwnym razie nikt by mnie nie lubił. kwestia przystosowania. nie jest źle - tłumaczę sobie. zawsze mogło być gorzej, ale czasem już po prostu nie mam siły się budzić i walczyć.
ostatnio zdarza mi się tęsknić do tego wszystkiego, czego mieć nie będę. czwartkowe przedpołudnie spędziłam w knajpce z A i rockmanem. patrzyłam na nich i czułam, jak narasta we mnie żal. to nie był żaden rodzaj zazdrości czy coś takiego. ja po prostu miałam poczucie, że to, co oni razem przeżywają, dla mnie jest nieosiągalne. nie byłam w stanie wyobrazić sobie siebie takiej zadowolonej. siedziałam tam i starałam się nie przeszkadzać. tęskniłam. tak bardzo wtedy tęskniłam za Nim. chciałam zadzwonić, napisać, cokolwiek. walczyłam ze sobą, serce tak bardzo chciało zadzwonić i powiedzieć mu, że tęsknię, tak po porostu. rozsądek wygrał. jak zawsze w tej kwestii. piątek był dobry. kawa, kino, zakupy, jednym słowem akcja "poprawiamy humor". udało się. tyle, że w nocy wszystko wróciło.
są takie chwile, że po prostu nie wiem skąd biorę siły na codzienność. czasami mam wrażenie, że to bez sensu, że nic mnie nie czeka, że nic dobrego mnie nie spotka. ale zawsze gdzieś tam wygrywa nadzieja i wiara w lepsze jutro.
w sobotę miałam beznadziejny humor. czułam się taka... zraniona. sama nie wiem czym. może brakiem perspektyw? długo nie mogłam się rozbudzić. potem przyjechał R. i jak zawsze zamącił. wiele razy zastanawiałam się, jak to będzie, kiedy ONA zadzwoni. i zadzwoniła. "nie odbiorę" powiedział i tak strasznie mocno się do mnie przytulił. a ja? najpierw mnie sparaliżowało, a potem ten dzwonek chciał rozsadzić mi głowę. było mi dziwnie, takie nagłe zderzenie z rzeczywistością. wyjeżdża na tydzień w góry. z rodziną. pf.... miałam gdzieś tam, taką cichą nadzieję, że może rozłąka jakoś nas od siebie oddali, że może się odzwyczaimy, że może sprawa jakoś sama się rozwiąże.
...
w tę sobotę pojęłam, że tak nie będzie.
...
widzę to w jego oczach, za każdym razem.
czuję to w dotyku, słyszę w szepcie.
dał mi tak ogromnie dużo. w końcu czuję się tak bardzo bezpieczna.

i kiedy całował moją bliznę na plecach, płakałam. wtedy tak bardzo chciałam mieć prawo i być w stanie go pokochać.

wtorek, 19 stycznia 2010

szuflada

musiałam się zebrać. wiedziałam, że to mi potrzebne. sesja coraz bliżej, nie mogłam dać się pokonać. wystarczająco dużo zawaliłam w szkole. powszechna historia… łacina…. podstawą do jakichkolwiek działań jest przeanalizowanie paru rzeczy. moja antena od internetu była zasypana, więc byłam odcięta. telefon też mi szwankował. to wszystko sprawiło, że miałam więcej czasu dla siebie. w poniedziałek mój stan psychiczny osiągnął dno maksymalne. R mnie dobił. najpierw w czwartek powiedział to nieszczęsne zdanie, a po weekendzie wszystko się zmieniło. on teraz, bądź co bądź, ubzdurał sobie, że ma do mnie większe prawa niż reszta. zamknięcie w klatce, to jest to, czego akurat teraz potrzebowałam. i te telefony… i ta inwigilacja… i te pytania. idzie się zerzygać. a tak w ogóle to przecież nikt nie dał mu prawa do tego. i najgorsze jest to, że był zły. zły na siebie, bo nie potrafi poradzić sobie z tą sytuacją. przerosło go to. nie dziwie się. i jestem nawet skłonna uwierzyć, że jemu jest ciężej niż mnie – to zrozumiałe. tylko, że wcale nie wziął pod uwagę tego, że przecież mnie ta cała sytuacja też dotyczy. równie dobrze mogłam się w nim zakochać. w końcu jestem tylko kobietą. i co? nie. najważniejsze jest to, że to on ma mętlik w głowie. to on myśli o mnie za często. to on sobie nie radzi. jego największym problemem jest to, że ja milczę, że nie chcę rozmawiać o żadnych emocjach naciska na mnie. tak jakby miał potrzebę zdefiniowania naszej bliżej nieokreślonej relacji. tylko po co? nigdy o nic nie prosiłam, nie oczekiwałam.
to była nasza pierwsza… poważna kłótnia. bo się zagalopował. a mnie to tak zajebiście zirytowało. to wszystko. te całe pretensje. te słowa. tyle słów. no bo czemu uzurpuje sobie większe prawo do mnie? swoim ględzeniem doprowadził mnie do ostateczności. powiedziałam mu, że to nie ja powinnam się pilnować, bo ja nie mam żadnych zobowiązań i że kochać mnie stanowczo zabraniam. i to tu jest, jak się okazało, problem. bo to nie chodzi o jego zobowiązania, o całą resztę, tylko o to, że nie jestem w pełni jego. że robię, co mi się podoba. no bo jeśli już, to przecież jest to romans, a romans nie opiera się na wierności. a on tę właśnie wierność chciałby na mnie wyegzekwować i przypiąć plakietkę „zajęta”. pokłóciłam się z nim, bo się wystraszyłam. czerwona lampka. przeraziły mnie konsekwencje moich działań. wystraszyłam się tego, że mu zależy.
no i jeszcze On, który tęskni i dzwoni. nie wiem czy coś się zmieniło, ale mam wrażenie, że tak. jest inny niż zawsze. może po prostu czuje, że wyślizguje mu się z rąk? temu też się zebrało na jakieś obietnice, deklaracje, propozycje poważnej rozmowy.
w sobotę się spiłam. miałam dosyć tego, jak się czułam. nie wypiłam dużo, ale się spiłam. czułam w końcu tę swoistą beztroskę, to uczucie, że mam gdzieś wszystko. no, ale potem przyszło wytrzeźwieć. i jeszcze ta nowina. o A i rockmanie. są razem. nie wiem, jaki mam do tego stosunek. nie wiem, czy mówić K. pamiętam, jak bardzo mnie rockman na początku studiów zakręcił w głowie. zafascynował strasznie. był taki odmienny, inny, niepospolity. po jakimś czasie jednak zaczął mnie irytować a nawet wkurwiać. kiedy dowiedziałam się, że A się podoba, odpuściłam. to fajny facet, ale mam wrażenie, że strasznie aktorzy. zobaczymy co z tego wyniknie.
no i jest jeszcze DA, którym chyba zaczęto zaprzątam sobie głowę. kolega z roku. absolutnie zajebisty. spędzamy ze sobą każdy poniedziałek. kawa, obiad, angielski. i on mnie tak dobrze rozumie. jesteśmy w stanie godzinami rozmawiać o niczym. cóż. pewnie jeszcze dwa tygodnie i znowu zapali mi się lampka.
przyciśnięta rzeczywistością postanowiłam ustanowić jakiś konkretny stan faktyczny i przeanalizować całość.
moje życie przewróciło się na lewą stronę. te wszystkie wydarzenia minionego miesiąca całkowicie przytłoczyły mój mózg. On jest daleko ode mnie i prawdopodobnie nadal zamierza utrzymywać naszą „przyjaźń”, tyle, że nie ma Go, kiedy ja tego potrzebuje. wszystko się zaciera, tylko moje emocje są stałe. a ja od miesiąca tkwię w czymś na kształt związku z kimś, kto się we mnie chyba zakochał. dlaczego w nim tkwię? bo to układ, który (nie licząc sfery emocjonalnej) mnie satysfakcjonuje. cóż mogę zrobić w tej sytuacji? muszę przestać o tym myśleć. może posprzątam to wszystko po sesji, na razie nie mogę zaprzątać sobie tym głowy. może nie chcę podejmować żadnych decyzji i tylko tak się usprawiedliwiam?
poczekam. dam sobie czas. to nic nie kosztuje. bynajmniej mnie.

piątek, 8 stycznia 2010

i zostawił mi tykającą bombę na kolanach

----------
------------
-------------
--------------

...chyba się w tobie zakochałem.

--------------
-------------
-----------
że co?
nie. nie. nie! nie! nie! nie! nie!
NIE!!!!
zabraniam.
nie wolno. miało być inaczej.
ja pierdolę!!!
...
tak bardzo byłam ciekawa. za bardzo. chciałam tylko wiedzieć dlaczego to właśnie ja? dlaczego to mnie uległ/uwiódł? nic więcej. była umowa. wiedział przecież, że emocje nie wchodzą w grę. wiedział i wie doskonale jaki mam do tego stosunek.
.
są rzeczy, których słyszeć nie powinnam.
.
i tego chciałam się wyprzeć. chciałam słyszeć, ale nie słuchać.

jestem zła. tak bardzo zła i rozgoryczona. tym razem zgubiłam się w swoim życiu na dobre. nagle po prostu straciłam kontrolę. wszystko było dobrze. ten rok miał być inny. miał być lepszy.
chcę zapomnieć. tak bardzo chcę zapomnieć. i dlaczego Jego tu nie ma? dlaczego musiał pojechać na te pierdolone studia, by spełniać marzenia swoich rodziców? dlaczego nie może być przy mnie i mnie kochać? tak po prostu. gdyby tu był wszystko byłoby inaczej. gdyby tu był mogłabym zapomnieć o reszcie świata. tak bardzo chciałabym, żeby On tu był i tak po prostu mnie przytulił.
chcę zapomnieć. chcę uciec. chcę się schować.
mam wrażenie, że za chwilę rozsadzi mi głowę. nie wiem ile wytrzymam. tyle myśli. tyle słów, czynów. nawet nie mam z kim o tym porozmawiać. nie jestem w stanie. nie umiem odpowiednio ubrać w słowa to, co dzieje się w mojej duszy. dlaczego to musi być takie trudne? po co mi to wszystko? po co mi ktoś, kto się we mnie "chyba zakochał", skoro nie mogę z nim być? i co to w ogóle znaczy "chyba"? jak to "chyba"? jak? gdzie? kiedy? w którym momencie?

nie potrafię przestać o tym myśleć. jego słowa ciągle brzmią w mojej głowie.
za dużo słów. i ten ogień w oczach. "chyba się w tobie zakochałem. sam nie wiem i nie rozumiem tego, co czuję. spotyka mnie to pierwszy raz w życiu. mam wrażenie, że tylko przy tobie mogę być sobą. myślę o tobie. coraz częściej. to przez ten twój mózg chyba. i przez resztę. nie wiem. jesteś mi taka bliska."
.
..
...
i teraz tak bardzo chciałabym zapaść się pod ziemię. nie chciałam tego. na pewno nie dla niego. przecież ja nawet nie kiwnęłam palcem. byłam. po prostu. bo przy nim mogę być sobą. nie zabiegałam. nie starałam się. nie wychodziłam z siebie. nie wysiałam się w ogóle.

czy to tak jest zawsze, że uciekamy przed tym, co nas goni, a gonimy to, co nam ucieka?

cisza. potrzebuję ciszy i snu. nie spałam, nie mogłam. nie wiem nawet ile dokładnie leżałam na łóżku. długo czy krótko? to i tak bez znaczenia. zwinięta w kłębek wpatrywałam się całą noc tępo przed siebie. z tysiącem myśli dudniącymi w głowie. jakby zawieszona między rzeczywistością a nierealnością, iluzją, innym światem.
siódmego stycznia zmieniło się wszystko.

czwartek, 7 stycznia 2010

Co to??----Zadrapanie.

od zawsze przecież nie potrafiłam należycie radzić sobie z emocjami. tymi w środku. te wszystkie myśli. ta skurwysyńska codzienność, której tak bardzo mam dosyć.
dlaczego to zrobiłam? bo musiałam. musiałam poczuć jakąkolwiek ulgę.
bolało, wiesz? bolało tato. bardzo. to pierwszy i ostatni raz kiedy upokorzyłeś mnie tak bardzo. byłeś pijany, wiem. to nie twoja wina. to niczyja wina, że rzeczywistość jest dla nas i naszej rodziny taka, a nie inna. dla mnie to też nie jest łatwe. nigdy ze mną nie rozmawiałeś. nigdy nie chciałeś rozmawiać. bałeś się na pewno. wiem, ja jestem silna. myślicie z mamą, że jeśli o czymś nie mówię, to problemu nie ma. a ja milczę przecież cały czas. i pewnie nie dowiesz się jak bardzo mnie to zabolało. bo tak jest najgorzej. to boli najbardziej - zostać upokorzonym przez kogoś bliskiego.
-
ogarnął mnie szał. nie mogłam płakać. nie mogę płakać. nie mam łez. chciałam zniknąć. tak po prostu, by Wam ulżyło. nadal chcę. i nawet w tej płaszczyźnie jestem słaba. potrzebowałam ulgi. nie mogłam wytrzymać. już tak dawno tego nie robiłam. nie bolało. nigdy nie boli. dlaczego to zrobiłam? ze złości chyba. nienawidzę, kiedy ktoś tak nagle uzurpuje sobie prawo do zadawania mi bólu psychicznego. nikt nie ma takiego prawa.
zrobiłam jak zawsze.

środa, 6 stycznia 2010

it's just a thought. only a thought.

dziś dokładnie mija rok i jeden dzień od kiedy założyłam tego bloga. stan odwiedzin 170 - niezły wynik, tym bardziej, że znam dwie osoby, które bywają tu regularnie. lost soul, która jest fundamentem tego bloga i która zawsze wie, co dzieje się w mojej głowie, mimo tego, że jest daleko (;*). yoshi, który dopiero zaczyna mnie poznawać i mam nadzieję uwierzy. jest jeszcze yuna, która zaginęła gdzieś tam w cyberprzestrzeni i inni. wszystkim Wam dzięki. mam świadomość tego, że ten blog w zasadzie nie niesie za sobą nic interesującego. nie jest też typowy i zwyczajny. miał to być blog o moich przemyśleniach, a ja czytając te wszystkie posty mam wrażenie, że zrobiło się z tego love story. może to dlatego, że To uczucie właśnie jest podstawą moich przemyśleń? nie wiem.
zebrało mnie na podsumowania.
i jakie są moje wnioski?

ja.
dorosłam. tylko to wcale mi się nie podoba. jestem jakby bardziej poukładana, co wcale nie znaczy mniej szalona. poziom rozgoryczenia w mojej duszy nadal jest ogromny. nauczyłam się bardziej dystansować. stałam się większą egoistką, ale w ostatecznym rozrachunku tegorocznych zmian moje podejście jest bardziej na plus. polubiłam siebie. jestem bardziej świadoma. siebie, swojego ciała i duszy. jestem pewniejsza i odważniejsza.

ja i On. temat rzeka.
nie zmieniło się nic. nadal Go kocham. miłość tylko ewoluowała i dojrzała. On wyjechał i to miał być koniec. nie wyszło. w ciągu tego czasu moje emocje były jak chorągiewka na wietrze. były momenty wolności, myślałam, że się od Niego uwolniłam. może nigdy tak naprawdę nie chciałam zamykać tego rozdziału. mimo bólu i łez. nie wiem. to uczucie we mnie jest dla mnie ogromną zagadką. nie wiem co się wydarzy, ale mam wrażenie, że ta sytuacja nigdy się nie zmieni. sama przecież wychodzę z założenia, że nie można przestać kochać. a dlaczego akurat On? tylko los zna odpowiedź na to pytanie.

ja i R.
pamiętam to bardzo dobrze. ten pierwszy moment, kiedy na chwilę jedynie potraktowałam go inaczej. "fajny facet, bardzo przystojny, szkoda, że zajęty." - pomyślałam. a potem rzeczy po prostu się wydarzyły. zawsze mi się podobał. zawsze tak bardzo fascynowało mnie jego podejście do życia. i ta jego dojrzałość. kandydat idealny. kiedyś nawet mówiłam do mamy, że chciałabym, żeby mój mąż był taki jak R. inteligentny, rozsądny, opanowany, wykształcony, troskliwy, uśmiechnięty, seksowny, WIERNY. no właśnie. było to dla mnie rzeczą imponującą, ta jego...wierność.
nie wie czy ją kochał, nie wie czy ją kocha. dla bezpieczeństwa nie pytam. połączyła ich ciąża. podziwiałam w nim tę siłę. tak wiele kobiet kusiło go wiele razy. opierał się zawsze. do czasu. i nie wiem czy to on nie oparł się mnie, czy ja jemu. to po prostu się wydarzyło. po pierwszym pocałunku myślałam, że nie będę w stanie spojrzeć mu w oczy, że coś się zepsuło, że może już nie będzie przyjeżdżał. obróciliśmy wszystko w żart. oboje nie żałowaliśmy. oboje nie żałujemy.

tylko mnie jakoś tak coraz trudniej spoglądać w lustro.


dwie rozmowy telefoniczne na cztery dni rozłąki to chyba za dużo. i po co do mnie dzwonił? i to jeszcze wtedy, kiedy ona siedziała obok? przecież my nigdy nie rozmawialiśmy przez telefon. jego smsy były ograniczone do trzech słów. a potem ta wizyta na mojej nk. to na pewno była ona.

nie chcę, by cokolwiek się zmieniało.

i te pieprzone słowa. po co on to wszystko mówi? przecież ja niczego nie chcę. niczego nie oczekuję. nie chcę jego słów. nie chcę tych wszystkich deklaracji. i jeszcze ma pretensje do mnie. irytuje go moje milczenie. "skarć mnie, albo pochwal. powiedz cokolwiek". lepiej milczeć. tym razem nie mogę stracić kontroli nad własnymi emocjami. wiem, że się nie zakocham. nie wolno mi. choć jakby nie patrzeć miłość niemożliwa zawsze trzymała się mnie blisko. poza tym, to on mnie przecież nigdy nie skrzywdził. nigdy nie powiedział nic, co by za bardzo bolało. nie pokocham go, bo R nie jest Nim.

KURWA.
spotkałam na swojej drodze kogoś, kto mnie akceptuje taką, jaką jestem, a nie jaką mogłabym być. kogoś, kto oszalał na moim punkcie, uzależnił się. kogoś kto mnie szanuje, komu mogę zaufać. kogoś, kto nie ma żadnych wymagań. kogoś dla kogo jestem wyjątkowa. kogoś, kogo fascynuję. kogoś komu mogę mówić o własnych lękach.

spotkałam na swojej drodze kogoś, przy kim nie muszę nosić maski...
i nie mogę być szczęśliwa.

wtorek, 5 stycznia 2010

Analgezja -

1. Rzadka choroba genetyczna polegająca na całkowitym braku odczuwania bólu. Przyczyną choroby jest mutacja w genie SCN9A, który odpowiada za przekazywanie pomiędzy komórkami nerwowymi impulsów bólowych do mózgu. Chorzy są zdolni do odbioru bodźców poza bólowych: dotyku, ciepła, zimna, łaskotania. Nie odczuwają jednak żadnych czynników bólowych.
2. Stan zniesienia czucia bólu, który może wystąpić jako skutek działania medycznego lub samoistnie w pewnych stanach psychicznych (np. w tzw. szoku pourazowym, w pewnych nerwicach itp.).

czy nie byłoby miło choć na chwilę nie czuć bólu? tego, w którego najczęściej sama się wpędzam? przecież mój stan psychiczny, moje obawy, to tylko wynik moich myśli. indywidualnych i skrzywionych interpretacji rzeczywistości, dokonywanych i filtrowanych przez mój mózg.

zbliża się sesja. nic, absolutnie nic nie umiem. nie jestem w stanie zmusić się do niczego.
i czuję, jak narasta we mnie lęk, przed tym, że wszystko się skomplikuje.
dzisiaj chyba zaczęłam bać się konsekwencji mojego postępowania.

poniedziałek, 4 stycznia 2010

zatoczyliśmy koło

czyli jednak z Nim rozmawiała. ale nie o mnie. o mitomance. On też zauważył, że ona na Niego leci. ich rozmowa była bardzo lakoniczna.
„- leciała na ciebie.
- zauważyłem.
- i co?
- ha ha. niech spierdala.
- co lady puff* rządzi?
- tak.”

i to „tak” obijać mi się będzie po głowie stanowczo za długo. bo to takie jakby światełko w tunelu, które w moich oczach rośnie do rangi „tak” małżeńskiego.
i dzwonił nawet razy kilka. i serce wirtualne wysłał.

coś się zmieniło?

muszę się zdystansować.

ile ja bym dała, żeby być w jego głowie, choć na chwilę.

zawieszona.
niema.
ślepa.
głucha.
z ręką wyciągniętą, jak żebrak, po raz wtóry.

czekam, aż stanie się luty.

*w tym miejscu padło moje nazwisko, ale anonimowość przede wszystkim

the day after yesterday.

nie mam internetu, co mnie strasznie irytuje. mętlik. jeden wielki, ogromny, hiperboliczny, przerysowany chaos. natłok myśli – jak zawsze. ogromna przepaść pomiędzy tym, co jest, a tym, co być powinno. to, czego pragnę jest i tak zbyt odległe i nieosiągalne. mam moment załamania – tak bardzo ich nie lubię. wątpię. w siebie, w życie, w przyszłość. obawiam się przyszłości. chcę się poddać. tak po prostu. no, ale znam siebie i wiem, że tego nie zrobię.
dominowało przerażenie. brak czasu, stres, załatwianie tylu spraw. z tym sylwestrem było tyle kłopotu. nie chciałam spędzić go, tak jak zawsze. nagle to na mnie spoczęła odpowiedzialność za ten wieczór. mitomanka nic nie zdziałała, mimo, że ma znajomości w całym województwie, a potem chełpiła się tym, że wszystko „załatwiłyśmy”. wiedziałam, że On wpadnie jej w oko. dlatego wcześniej powiedziałam jej, jak jest. dostawałam wścieku, kiedy widziałam, jak ta bezczelna dziewczyna zarzuca na Niego rękę, jak dotyka Jego włosów, jak z Nim tańczy. „bo ty nigdy tak nie zatańczysz dziewczyno” – mówiłam do siebie, usiłując opanować narastającą we mnie zazdrość i wściekłość.
miało być miło i pięknie. i było. On obok, nasze spojrzenia, skryte szepty, nieśmiałe gesty pełne emocji, kiedy w clubie przez 5 minut nie było światła, a potem wszędzie świece i piosenki rickiego martina z winyli. to było takie magiczne. miało swój wielki urok. a potem nadeszła północ i wszystko się posypało. te życzenia, te smsy, te rozmowy. z K, z M i z resztą. i to jedno słowo, o jedno słowo za dużo. „tęsknię”. co to miało być? co to oznacza? wszystko przestało być zabawne. bo jeśli R tęskni, to znaczy, że w jakiś sposób jest ze mną związany emocjonalnie, a ja tak bardzo tego nie chcę. tak bardzo się tego boję. boję się tego, co będzie teraz. teraz już nie mogę udawać, że nic się nie dzieje. to wszystko między mną a R stało się tak nagle, w zasadzie, to nawet teraz to do mnie nie dociera. „…ty, ty mnie dobrze znasz. wszystko o mnie wiesz. wiem, wybaczysz mi, że wszystko przeze mnie…”. tak bardzo obwiniam samą siebie o to, że wtedy straciłam kontrolę, że chciałam zapomnieć o swoim życiu choć na chwilę i ten jeden jedyny raz pierdoliły mnie konsekwencje. jakieś 30 minut po północy zaczęłam pić. porządnie. razem z Nim. byłam świadoma, jak wiele ten jeden wieczór będzie mnie kosztował. zamówili nam piosenkę „october and april”. tylko On i ja na parkiecie, blask świec i ta piosenka. wszystko przestało istnieć, wszystko przestało się liczyć, jak zawsze przy Nim. „i nagle zanurzyliśmy się błogo w naszym małym, lecz doskonałym kawałku wieczności.” potem już nie schodziłam z parkietu. szaleństwom nie było końca. nagle podchodzi do mnie kelnerka:
- orgazm dla pani, postawię na stoliku.
- yyy, ja nie zamawiałam takiego drinka.
- to nasza specjalność, od szefa lokalu.
----
rozmawialiśmy tylko chwilę. łysy, koło czterdziestki w okularach. zachwycony mną i moim podejściem do życia.
podzieliłam się tym orgazmem z Nim, bo był, jakby nie patrzeć, współudziałowcem. a potem podpity i zmęczony położył na moim ramieniu. tym razem, to On leżał na moim ramieniu. wytrzeźwiałam w sekundzie, by sączyć przyjemność tej chwili jak najdłużej. i wtedy poczułam, że muszę coś zrobić. cokolwiek. dla siebie. bo dłużej tego nie zniosę.
widzieliśmy się dzisiaj, bo jutro wyjeżdża. chciałam z Nim porozmawiać. okazja byłaby idealna, bo przyjeżdża dopiero w lutym. zdążyłabym się z tym uporać. zdążyłabym jakoś to ogarnąć. nie dało się. A była z nami i z nią zabrał się do domu. i zostawił mnie z czarą tęsknoty, cegłą na sercu, mętlikiem w głowie i łzami. A z Nim teraz rozmawia. wiem o tym. ona chce, żebym ułożyła sobie życie. zna mnie, jak nikt. jest dla mnie kimś więcej niż przyjaciółką, kimś więcej, niż siostrą. chce dla mnie dobrze i wie doskonale, że ja i On tak bardzo się blokujemy, tym wielkim niedopowiedzeniem.
boję się, bo wiem, jaki będzie wyrok. wiem, że nawet jeśli On mnie kocha, to to i tak jest za mało. nie odważy się przeciwstawić całemu światu, tylko dla mnie. nie postąpi, tak jakbym ja to zrobiła. wiem jedno. tej przyjaźni dłużej nie zniosę. muszę ją zabić. a może będzie łatwiej. mam czas do lutego, a potem z czasem, powinno być łatwiej.