niedziela, 31 lipca 2011

like a child

jest 23.20.
umówiłeś się z mamą, że będziesz po 23 w domu.
moje "zostań, proszę" już nie ma znaczenia.
moja miłość nie ma dla Ciebie znaczenia,
bo nie jesteś, aż tak dorosły.
KOCHAM CIĘ, PAMIĘTAJ.

piątek, 22 lipca 2011

dwa tygodnie na miłość

"O najważniejszych sprawach najtrudniej opowiedzieć. Są to sprawy, których się wstydzisz, ponieważ słowa pomniejszają je – słowa powodują, iż rzeczy, które wydawały się nieskończenie wielkie, kiedy były w twojej głowie, po wypowiedzeniu kurczą się i stają zupełnie zwyczajne. jednak nie tylko o to chodzi, prawda? Najważniejsze sprawy leżą zbyt blisko najskrytszego miejsca twej duszy, jak drogowskazy do skarbu, który wrogowie chcieliby ci skraść.Zdobywasz się na odwagę i wyjawiasz je, a ludzie dziwnie na ciebie patrzą, w ogóle nie rozumiejąc co powiedziałeś, albo dlaczego uważałeś to za tak ważne,że prawie płakałeś mówiąc. Myślę, że to jest najgorsze. Kiedy tajemnica pozostaje niewyjawiona nie z braku słuchacza, lecz z braku zrozumienia."


od jakiegoś czasu zwyczajnie nie jestem w stanie niczego napisać. z resztą, mówić też nie mogę.

drodzy państwo. miałam swoje dwa tygodnie na miłość. z kim? oczywiście. brawo. odpowiedź jest tak cholernie logiczna.
z Nim.

jestem mistrzynią w organizowaniu sobie materiałów na wspomnienia. zdecydowanie.
jego rodzice wyjechali.
a ja dawno nie byłam z Nim, aż tak szczęśliwa.

przewrotność moich uczuć i brak konsekwencji powoduje u mnie mdłości.
to miał być koniec, prawda? uświadomiłam sobie, że Go kocham, ale nigdy z Nim nie będę. umiałam z tym żyć. owszem. umiałam żyć z tą myślą, kiedy On był daleko.
musiał wrócić z tej pieprzonej łodzi, żeby namieszać. nie byłby sobą. wszystko było normalnie, po staremu, aż zadzwonił. to było tak cholernie do Niego nie podobne. zapytał co robię i czy mam ochotę na papierosa. pamiętam. siedziałam wtedy rozczochrana, sama w domu, odziana w jakże seksowny czarny dres. w ciągu 5 minut był u mnie z paczką fajek. wsiadł na rower i przyjechał, nim jeszcze Jego rodzice zdążyli opuścić powiat. przyjechał koło 18. siedzieliśmy do 2 w nocy zaśmiewając się do rozpuku, piliśmy whisky, ja paliłam. papierosy przy Nim smakują inaczej. zawsze lubiłam z Nim palić. nadal lubię, mimo, że rzucił 2 miesiące temu. było fajnie. było miło. na drugi dzień sytuacja się powtórzyła. tym razem zrobił kolację dla nas obojga. do tej pory ściska mnie w sercu, kiedy przypominam sobie ten widok. ukochany mężczyzna, krzątający się się po mojej kuchni. ja siedząca przy stole nastawiająca piosenki, które mogliśmy śpiewać razem, drąc się w niebo głosy. to jeden z tych obrazków, które widuje się tylko na filmach. kiepskich i tanich, naiwnych badziewiach, którymi wznieca się pospólstwo, tylko dlatego, że pokazują świat idealny oraz emocje, które tak ciężko spotkać w codziennym świecie.

tak.
tamten dzień był zupełnie niczym wycięty kadr z komedii romantycznej. amerykańskiej- koniecznie.
biegał po mojej kuchni w fartuszku i wygłupiał się udając pascala brodnickiego. ja za to robiłam za Jego francuską pomagierkę, z dość zboczonymi pomysłami oczywiście. zaserwował omlet, zapalił świece i włączył jazz. było idealnie. nie do końca wiedziałam w czym biorę udział. jednego byłam pewna. chciałam w tym tkwić. potem było jeszcze zabawniej. otwierał wino i zupełnie (taaaaa....) niby przypadkiem, oblał swoje jeansy czerwonym winem. nie zapomnę jego szelmowskiego spojrzenia, kiedy mówił "zapierzesz?". zaprałam. a potem on zadbał o to, żeby były na tyle mokre, by nie mógł ich założyć aż do końca wieczoru. siedzieliśmy u mnie w pokoju, słuchaliśmy myslovitz. ja paląca przy moim balkonie z winem w ręku, On siedzący obok, na moim biurku w swoich czarnych bokserkach i czerwonym, moim ulubionym nota bene, swetrze. zaczęliśmy rozmawiać o tym co nas łączyło. znów dopytywał czy kogoś mam, czy kogoś kocham.
"mnie się nie da kochać mój drogi". mój ulubiony tekst. wielbię zastawiać się tym, że jestem zbyt przekorna, zbyt nieznośna i zbyt jakakolwiek by mnie kochać. może czasem sama wierzę we własne kłamstwa.
potem zaczęliśmy rozmawiać o tym, co czuł, kiedy mnie kochał. o tym, że za każdym razem byłam "jego pierwszą". zawsze kiedy rozmawiamy o tym, co jest/było między nami robi się cholernie niezręcznie. postanowił założyć spodnie i włączyć jakiś kabaret. spędziliśmy więc kolejnych parę godzin przy komputerze. znów śmiejąc się i wymieniając beztroskie, trywialne i sprośne komentarze. nagle coś zwróciło moją uwagę. moja lewa ręka była wpleciona w jego prawą. siedzieliśmy i zupełnie nieświadomie trzymaliśmy się za ręce. popatrzyłam na nasze dłonie, potem na niego i wiedziałam. to był ten moment, w którym wszystko zaczęło się od nowa. "co my robimy?"- zapytałam przerażona i uwolniłam się z uścisku.
"chyba już pójdę"
zabawne. jakby się nie wiadomo co między nami stało. tylko, że się stało. i obydwoje byliśmy tego świadomi. nie chodziło tylko o te pieprzone dłonie. za dobrze czuliśmy się w swoim towarzystwie.

<.... drżę.>

mój tata wpadł na jakże niezmiernie oryginalny pomysł, by zaprosić nas na kolację. full zajebistość, snoby.pl i te sprawy. byłam pewna, że odmówi. nigdy nie lubił takich spędów rodzinnych. nie odmówił. stawił się pod krawatem na dwa dni po naszym spotkaniu. na kolacji było dość drętwo. zwłaszcza na początku. byłam zbyt trzeźwa, żeby się wczuwać, tańczyć wśród tej emeryckiej elity. po mojej siódmej odmowie, powiedział, że idzie wyrwać moją mamę do tańca.
"nie zrobisz tego, znam Cię"
"no to patrz"
poszedł. mina mojej mamy była bezbłędna.
nie wierzyłam w to, co widziałam. to był ON. to właśnie ten, którego tak bardzo kocham. nie musiał mnie potem długo namawiać. przez jakąś godzinę nie schodziliśmy z parkietu. tańcząc szybkie, wolne, stare i wsiowe piosenki.
to było magiczne. On tam, z moją rodziną. zupełnie, jak zięć(nienawidzę tego słowa).
wróciliśmy do domu. znów piliśmy drinki, znów śmialiśmy się do łez, znów było tak, jakbym sobie tego życzyła. tym razem opuścił mnie o 4 nad ranem. to był dziwny wieczór. obstawiał nawet opcję, żeby zostać u mnie na noc, ale oboje wiedzieliśmy, że skończy się to jednoznacznie.
nim poszedł siedzieliśmy wtuleni w siebie, a emocje pomiędzy nami aż kipiały.
"chciałbym tu z tobą zostać. na zawsze lady puFF."
to bez wątpienia jedno z tych zdań, których nie zapomnę do końca życia.
jedno z wielu, które padło w ciągu tych dwóch tygodni.
...
potem był grill u A.
było sporo naszych znajomych. On i Jego koledzy z łodzi, którzy mnie okropnie polubili. On oczywiście nie odstępował mnie na krok. bawiliśmy się świetnie. nie omieszkał nawet dać mi małej reprymendy, za to, że jeden z Jego kolegów polubił mnie za bardzo. na tym grillu bł też nasz miastowy macho. jak sam stwierdził, jestem jedną z nielicznych dziewczyn, która nie wykazuje mu żadnego zainteresowania. chłopak jest owszem przystojny. ale to tyle. najpierw zarzucał mi, że jestem chamska, potem, kiedy tańczyliśmy razem zupełnie bez pardonu usiłował mnie pocałować. odepchnęłam go trzykrotnie. po pierwsze, mimo, że jest fajny nie czuję do niego absolutnie żadnego pociągu. a po drugie, i oczywiście najważniejsze, to nie z nim chciałam się całować.
później rzeczy działy się normalnie. ja i On przytuleni, tańczący, trzymający się za ręcej. jedyne co mnie dziwiło, to fakt, że On zachowuje się tak przy swoich znajomych, z którymi był w zeszłym roku w espanii. oni widzieli Go z tamtą. teraz też z resztą jadą we czwórkę nad morze, a potem do bługarii. cieszyłam się. bo to ja byłam górą.
cieszyłam się, bo On się nie wstydził.
wszystko to sprawiło, że jestem bardziej spokojna. do czasu oczywiście.
/
było późno. grill już ledwo się tlił. siedziałam przodem do Niego i oboje mieliśmy poczucie, że nic prócz NAS nie istnieje.
"daj mi ręce, proszę"
nie odmówiłam.
"uwielbiam twoje dłonie. po prostu je kocham."
łapałam słowa i wrzucałam je do szuflady w moim sercu, z emblematem Jego inicjałów.
zaczął mnie kiziać. po rękach, nogach, ramionach, dekolcie. ja Jego też.
jedno wielkie publiczne tarło- można by rzec.
potem, czego zwyczaj zaczął całować mnie po dłoniach. nie wykluczając nadgarstków. zaczęliśmy się całować. to było takie naturalne.
zaczęło padać. siedziałam przodem do burzy. On za mną z głową na moim prawym ramieniu, z ustami na wysokości mojego ucha. obejmował mnie rękami, które wplótł w moje.
"boże, lady puFF. jakie to mogłoby być piękne".
popłakałam się. padał deszcz, więc nie musiałam kryć łez.
po tym spotkaniu milczał przez cztery dni. było mi źle. tęskniłam. bardzo. a jednocześnie wiedziałam, że On musi o tym pomyśleć. że musi sobie to uporządkować. być może dla Niego te dwa tygodnie też były czymś fajnym. mam taką nadzieję. bez wątpienia ten czas był dla NAS ciężki, trudny a zarazem przyjemny i zwyczajnie fajny.
wrócili Jego rodzice i bałam się, że wszystko wróci do normy. że nie będzie u mnie tyle siedział i nie będziemy dla siebie na wyłączność. widzieliśmy się wczoraj. i znów było zajebiście. dzwoni często. z pracy, z domu, przed snem.

ten czas utwierdził mnie w przekonaniu, że tylko Jego kocham. że tylko On się liczy.
wiem też, że nigdy nie będę w stanie kochać kogoś tak mocno, jak kocham Jego.


już się nie mogę doczekać, jak bardzo będę pokutować, za to, co się dzieje. za to, na co Jemu i przede wszystkim sobie pozwalam. niczego się nie nauczyłam, przez cały ten czas.

nawiązując do mojego poprzedniego wpisu.
pierwsza moja myśl, kiedy dowiedziałam się, że jest jakaś szansa brzmiała:

"może w końcu będziemy razem."