wtorek, 31 sierpnia 2010

nie musiałabym się Tobą dzielić, nie, nie...

popłakałam się. popłakałam się, bo na Jego fejsbuku jakaś panna na tablicy napisała dwa buziaki. oczywiście to nie jest przyczyna mojego smutku, ale przerażające jest to, co sobie uświadomiłam. nie mogę przecież odciąć Go od wszystkich kobiet świata, czyż nie? tak się po prostu nie da, choćbym bardzo chciała. a ja mam jakąś obsesję, każda kolejna nawet jego znajoma jest dla mnie jakimś tam zajebistym zagrożeniem. to pewnie przez wzgląd na moje niskie poczucie wartości. a On dzwoni. a ja nie odbieram. nie umiem wcisnąć tego pieprzonego guzika i powiedzieć, że cierpię. i że jestem słaba. tchórzostwo? oczywiście, przecież to najłatwiejsze. nie wiem, nie mam planu na to, co zrobię, kiedy on wróci do polski. jedno wiem na pewno. świruję. nie mogę się skupić, nie mogę się uczyć, świruję. cóż.
od jakichś dwóch tygodni moje życie to koszmar. to co dzieje się w domu przechodzi ludzkie pojęcie. słowa, jakie są wypowiadane... gesty... miny... krzyki... awantury. nie poznaje ludzi, z którymi przyszło mi mieszkać. jestem tak cholernie sfrustrowana. jestem tak strasznie bezradna. jestem tak okropnie samotna. nikt nie wie. przecież nikt nie wie. żadna ze stron nie wie o drugiej stronie lustra. dlaczego oni wszyscy nie chcą się nawet domyślić, że ja mam aż tyle problemów? kurwa mać.
dlaczego to wszystko nie może się jakoś tak rozmyć? rozpłynąć we mgle?
dlaczego przez wszystko muszę się tak intensywnie przedzierać, non stop walczyć, cały czas. nieustannie.
ja nie chce żeby to tak wyglądało.
nie chce.

piątek, 20 sierpnia 2010

trust

tak bardzo chciałabym znaleźć kogoś, komu mogłabym opowiedzieć o sobie wszystko.
tak po prostu.

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

przeciąg trzasnął złudzeniem.

drobne sprostowania :
- teraz leci do grecji, z nią i resztą paczki,
- 10 września lecą do hiszpanii. we DWOJE.

z nią? tylko z nią??!! jakim prawem? po tym co się wydarzyło? po tym, co powiedział? jakim prawem? sami, do hiszpanii na 11 dni.

- to co wydarzyło się między nami? cóż. "stało się i się nie cofnie. "
a potem już tylko zaczął majaczyć. tak najłatwiej, prawda? zrzucić winę na mnie. umyć ręce. no tak, w końcu to ja się na niego rzuciłam. śmiech na sali.

"- między normalnymi przyjaciółmi takie rzeczy się nie dzieją!
- haha to najwidoczniej nie jesteśmy normalnymi przyjaciółmi. "

jaki On ma tupet, chryste!
i znów to ja wyszłam na tę najbardziej naiwną, no bo co ja sobie wyobrażałam, prawda?
czyli dla Niego to było nic. jedno wielkie nic.
okazał się cwańszy, okazał się bardziej przebiegły.

... dziś rano było niemal tak, jakbym się spodziewała czegoś niezwykłego. teraz, kiedy prawo rządzące codziennymi czynnościami zostało załamane.

przyjaźń, przyjaciele..... kurwa, jak ja tego nienawidzę. nienawidzę tych słów!!!

i teraz dotykam jego przyjacielskiej obojętności. to jest tak, jakbym trzymała rękę na rozpalonym żelazku. i trzymam tę rękę w nadziei, że się mylę, że to nieprawda, że to mój wymysł. tak chciałabym coś zmienić, przecież nie jesteśmy wieczni. po co czekać aż coś się wydarzy? aż ktoś nam pomoże? może lepiej od razu powiedzieć prawdę, niż oszukiwać się w nieskończoność.


kiedy coś przegapiłam?

On jest mistrzem mówienia, że od dziś nie ma jutra.

sobota, 7 sierpnia 2010

tam tam, tadam.

"biorę sobie ciebie za żonę i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci. tak mi dopomóż panie boże wszechmogący i wszyscy święci"


podobno aż 50% małżeństw w polsce się zdradza. i jak tu wierzyć w cokolwiek?
pffff i kto to mówi, czyż nie?
zakompleksiona panna z bloga, która sama ma romans z żonatym facetem. ma? a może miała? sama już nie wiem na jakim to jest etapie.
nie zawsze miałam do tego takie podejście.
jeszcze do niedawna wierzyłam w miłość, w szczęście, w ludzi.
i nagle, jakoś tak zupełnie dziwnie, zaczęłam zauważać, że wszystko wokół to jedno wielkie szambo.
a potem na dodatek utopiłam się w tym szambie.
zastanawiam się gdzie jest moja moralność, gdzie ją zgubiłam?
nie chodzi tylko o R. chodzi o nich wszystkich.
od jakiegoś czasu mam nieodparte wrażenie, że to się nie zmieni. syndrom czerwonej lampki. dlaczego nie mogę się przemóc, dlaczego uciekam i się odcinam?
przecież nawet z R tak było. to zabrzmi okropnie, ale swojego czasu był dla mnie swoistym trofeum. najpierw było super, byłam doceniona, zaskoczona, potem nadeszły wyrzuty i nieustanne przemyślenia, potem bałam się, że to emocje, a na końcu po prostu mi się znudził. tak, był taki okres, że miałam dosyć. ale to i z jego winy. czułam się tak cholernie ograniczona. a potem nastały te dni przerwy. ciekawe czy coś zmienią. tęsknię za nim. tęsknię za naszymi rozmowami. tęsknię za tym, że był.
gdzieś, jakoś tam figuruje w moim sercu.
ale jako kto?
nie mam pojęcia.
nie jest to groźne. ostatnio, kiedy byłam na tym ślubie, wyobrażałam sobie R z żoną.
nienawidzę ślubów, strasznie mnie dobijają.
i ta cała szopka, coś w stylu "pokażmy ludziom, jacy jesteśmy kurewsko szczęśliwi".
a może będą? może ci wszyscy ludzie będą szczęśliwi, a tylko dla mnie szczęście jest abstrakcją? może zgorzkniałam już do reszty? a może by to moje wewnętrzne nieszczęście oblać lukrem uśmiechu?

w nic już nie wierzę.