poniedziałek, 1 lutego 2010

i know that 'goodbye' means nothing at all

no i tak...
no i piszę.
dlaczego?
bo sobie nie radzę - który to już raz?
...
za dwa dni ma przyjechać ON. obiecał, że pojedzie ze mną na ten pieprzony egzamin, żeby mnie wspierać.
"...i czując Cię obok opowiem o wszystkim, jak często się boję i czuję się nikim..."
boję się, bo wiem, że będzie jak zawsze. przyjeżdża na 11 dni, a potem znowu mnie tu zostawi. w tym kołchozie.
mam mętlik. płaczę.
boli mnie moja bezsilność.
dzisiaj wrócił R. a ja (nim wrócił) czekałam. to zły znak. ten sam lęk przeszył moje ciało dzisiaj, kiedy dosłownie na ułamek sekundy czułam, że topię się w jego spojrzeniu. zastanawia mnie to. dlaczego? to przecież takie proste. bo w końcu ktoś się ośmielił, bo w końcu ktoś się wysila, bo w końcu jestem dla kogoś ważna.

"nie żałuje i uważam, że nie zmarnowałem żadnej sekundy spędzonej z tobą"

to tak trochę jakby ktoś pokazał mi, jak się wchodzi po schodach, a potem z powrotem posadził na wózek.
bo przecież konsekwencje nadejdą. a najmocniej poczuje je ja.

kurrrrwa

zdystansuj się dziewczyno!!
no, ale jak?

tak bardzo chciałabym móc zamieść to wszystko pod dywan przyjaźni - ten znienawidzony przeze mnie.

znowu zaczynam o tym myśleć. znowu niepotrzebnie to wszystko komplikuje.
to wszystko przez moje spienione emocje. i ta obrzydliwa potrzeba bycia kochaną. nic nie mogę zrobić. nie zakocham się w nim, a z NIM nigdy nie będę.

bohater tragiczny w patowej sytuacji.
kurtyna w górę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz