poniedziałek, 21 czerwca 2010

Gloomy sunday

mój właściwy dramat rozpoczął się w niedzielę, ale tak naprawdę ostatni miesiąc był koszmarem. sesja, brak czasu, szpitale, badania, krew. dużo krwi. stres, brak apetytu, wymioty, ból. nie tylko fizyczny.
był taki moment, że już widziałam światełko w tunelu.

jednak zadzwonił. odebrałam. tak długo czekałam na ten telefon, a kiedy ucząc się kategorii syntaktycznych i wnioskowania z kwadratu logicznego na egzamin z logiki prawniczej, usłyszałam "sweet dreams" i zobaczyłam, że wyświetlacz mojej nokii rytmicznie miga, ogarnęła mnie euforia.
rozmawialiśmy jakieś 10 minut. mówił, że tęskni, że bardzo...
mówił i mówił, a ja znów nabierałam się na jego słowa. puste, nic nieznaczące słowa. tylko słowa.
mieliśmy się spotkać, ale mnie na szczęście lub nieszczęście wypadł egzamin. w niedziele więc napisał, że spotkamy się, kiedy On wróci znad morza.

nie mogłam się powstrzymać. musiałam to napisać, musiałam wiedzieć.

"z kim jedziesz?"

"jedziemy w dwie pary, domek letniskowy we władysławowie. wracam w poniedziałek to ... (bla bla bla)"

"miłych wakacji ****"

nie pojął aluzji.
On jeszcze nie wie i prawdopodobnie nigdy się nie dowie, że odebrał mi ochotę na cokolwiek.
i wtedy tak cholernie żałowałam, że odebrałam telefon.
morze, zachody słońca, wolność. dwie pary. On z nią i jego kolega z dziewczyną.
On i nieznana mi ona. moja lepsza wersja.
razem.
nad morzem.
nad tym samym bałtykiem, nad który kiedyś obiecał mnie zabrać.
"żebyśmy w końcu byli sami, wbrew wszystkiemu" - pamiętam te słowa lepiej niż cokolwiek innego.
wiadomo przecież, że nie pojechał tam, żeby się opalać, ale po to, żeby się z nią przespać.
i to ją będzie dotykał, to jej będzie mówił pięknie do ucha i to ją będzie całował po wewnętrznej stronie nadgarstków.

a jednak nie jest łatwiej zapomnieć, a muszę przecież.

strasznie płakałam. w dzień, w nocy i znów w dzień. moje oczy wyglądały, jak dwie zalergizowane azjatyckie szparki.

ale najgorsze będzie przecież, kiedy On wróci.
pewnie i ona będzie tu DO NIEGO przyjeżdżać. na mój teren.
...
nie mogę przecież zamknąć się w domu na całe wakacje, mimo że tak bardzo bym tego chciała. nie mogę.
.
nie pojmuje skrajności moich reakcji. przecież na tym etapie powinnam mieć to gdzieś. przecież nie mogę mieć do niego pretensji o to, że układa sobie życie. przecież sama Go o to poprosiłam.
przecież to wszystko nieuniknione. nadszedł czas, że moje lęki wyłażą z głowy i stają się rzeczywistością.

nie mogę mieć żalu. bo sama jestem w quasi związku z R.

to wszystko jest takie popierdolone.

dużo myślę o R.
to byłby piękny związek.
byłoby fajnie gdybym nie musiała hamować moich uczuć i emocji.
byłoby.

a i on przecież zaczął nagle opowiadać mi tyle o rodzinie. dzieli się ze mną każdym szczegółem. opowiada o tym, jak spędzają weekendy. pf. mógłby sobie darować.
nie mam pretensji. niczego nie wymagam, ale nienawidzę tego słuchać. z resztą... myślę, że to nie było najgorsze. samo wysłuchiwanie. najgorszy był ten złoty element na jego palcu, który nagle wrócił na swoje miejsce z niewiadomych mi przyczyn. w poniedziałek. nie mogłam tego znieść. nie wiem czemu. nie mogłam patrzeć na jego prawą rękę. kiedy tylko to zauważyłam od razu mnie sparaliżowało.
bo to przecież trwa już ponad pół roku. i tylko sobie wmawiam, że mnie nie rusza.
uświadomiłam to sobie w momencie, kiedy jego obrączka zaczęła tak bardzo mnie razić. niby nic. dla niego zwykły przedmiot. dla mnie wyraźny sygnał przynależności.
przynależności, której przez własny egoizm nie szanuję.
.
i ten wczorajszy powitalny demotywator na stronie głównej z podpisem:

"było miło, ale muszę wracać do żony i dzieci"

nawet internet musiał mnie tego dnia dobić.


"Zupełnie inaczej jest, jeżeli masz kogoś, kto cię kocha. To ci daje setkę powodów, aby żyć. Ja ich nie mam."

Jonathan Carroll

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz