to był ciężki koniec tygodnia. wielka awantura w domu, ze mną w roli głównej. nie lubię się kłócić. nigdy nie lubiłam. zawsze w moim odczuciu najlepszym rozwiązaniem było milczenie. zaciskałam zęby i starałam się ignorować to, co słyszę, skutkowało to wieloma implozjami. tym razem nie wytrzymałam. ojciec walnął powtórkę z rozrywki. to takie skurwysyńsko upokarzające!
nagle, tak po prostu pękłam. popłynęły słowa tak bolesne, zwłaszcza dla mnie, że potem nie mogłam się pozbierać.
żeby można było tak po prostu pierdolnąć drzwiami i wyjść. spakować się i zostawić to wszystko. dlaczego wszyscy tak łatwo wierzą w to, że mnie jest łatwo. przecież jeśli o czymś nie mówię, to nie znaczy, że nie ma problemu. rodzice nigdy nie rozmawiali ze mną na TEN temat. przyjęli z założenia, że mam taki, a nie inny charakter i na pewno sobie z tym radzę. no bo jestem uśmiechnięta, zadowolona, wygadana, dowcipna, mam tylu znajomych. problem w tym, że oni nie zdają sprawy sobie z tego, ile to wszystko mnie kosztowało. pracy, wysiłku, gry, udawania, bólu i łez. bo ja w sumie musiałam się taką stać. w przeciwnym razie nikt by mnie nie lubił. kwestia przystosowania. nie jest źle - tłumaczę sobie. zawsze mogło być gorzej, ale czasem już po prostu nie mam siły się budzić i walczyć.
ostatnio zdarza mi się tęsknić do tego wszystkiego, czego mieć nie będę. czwartkowe przedpołudnie spędziłam w knajpce z A i rockmanem. patrzyłam na nich i czułam, jak narasta we mnie żal. to nie był żaden rodzaj zazdrości czy coś takiego. ja po prostu miałam poczucie, że to, co oni razem przeżywają, dla mnie jest nieosiągalne. nie byłam w stanie wyobrazić sobie siebie takiej zadowolonej. siedziałam tam i starałam się nie przeszkadzać. tęskniłam. tak bardzo wtedy tęskniłam za Nim. chciałam zadzwonić, napisać, cokolwiek. walczyłam ze sobą, serce tak bardzo chciało zadzwonić i powiedzieć mu, że tęsknię, tak po porostu. rozsądek wygrał. jak zawsze w tej kwestii. piątek był dobry. kawa, kino, zakupy, jednym słowem akcja "poprawiamy humor". udało się. tyle, że w nocy wszystko wróciło.
są takie chwile, że po prostu nie wiem skąd biorę siły na codzienność. czasami mam wrażenie, że to bez sensu, że nic mnie nie czeka, że nic dobrego mnie nie spotka. ale zawsze gdzieś tam wygrywa nadzieja i wiara w lepsze jutro.
w sobotę miałam beznadziejny humor. czułam się taka... zraniona. sama nie wiem czym. może brakiem perspektyw? długo nie mogłam się rozbudzić. potem przyjechał R. i jak zawsze zamącił. wiele razy zastanawiałam się, jak to będzie, kiedy ONA zadzwoni. i zadzwoniła. "nie odbiorę" powiedział i tak strasznie mocno się do mnie przytulił. a ja? najpierw mnie sparaliżowało, a potem ten dzwonek chciał rozsadzić mi głowę. było mi dziwnie, takie nagłe zderzenie z rzeczywistością. wyjeżdża na tydzień w góry. z rodziną. pf.... miałam gdzieś tam, taką cichą nadzieję, że może rozłąka jakoś nas od siebie oddali, że może się odzwyczaimy, że może sprawa jakoś sama się rozwiąże.
...
w tę sobotę pojęłam, że tak nie będzie.
...
widzę to w jego oczach, za każdym razem.
czuję to w dotyku, słyszę w szepcie.
dał mi tak ogromnie dużo. w końcu czuję się tak bardzo bezpieczna.
i kiedy całował moją bliznę na plecach, płakałam. wtedy tak bardzo chciałam mieć prawo i być w stanie go pokochać.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz