jutro zaczynam. nie chcę. dlaczego ludziom tak spieszno do dorosłości? nie wiem. przeraża mnie to. nie wiem jak to ogarnąć.
moja agonia emocjonalna straciła na sile. ostatnio żyłam w przekonaniu, że nie dam rady. nie wytrzymam. czułam jak jakiś straszny ból rozrywał mi wnętrzności. miałam zimne dreszcze. nie wiem co się działo z moim ciałem. zrobiłam z tego taki koniec świata. ---
a potem On zadzwonił i płakaliśmy do słuchawek. bez słów. po prostu jeden wielki lament. wszystko zdawało się wisieć między nami. niewypowiedziane. ogromne uczucie zawieszone między słowami a strugami łez. nagle poczułam, że jestem mu potrzebna, że nie wolno mi się rozklejać. i pozbierałam się. nie lubię się nad sobą użalać zbyt długo, więc zaczęłam szukać sobie celu. miałam plan - jechać do Niego, zrobić mu niespodziankę, ale niestety nie wypaliło. postanowiłam walczyć o Niego za wszelką cenę. nie o uczucia, ale o obecność. wiem jedno. bez Niego jestem niczym. bez Niego gasnę. nie podniosłam się dla siebie. podniosłam się dla Niego.- to takie niewłaściwe. teraz tylko najbardziej obawiam się sytuacji, kiedy faktycznie nie będę Mu potrzebna.
ja jestem tu cholernie samotna. w tym tłumie ludzi: rodzina, przyjaciele... jestem samotna, bo Jego tu nie ma.
a On tam wcale nie jest taki samotny. zna tam tylko ją - pewną koleżankę z klasy ubiegłej, która dzieli z Nim dziekanat i mieszka niedaleko.
przecież tak nie powinno być. powinnam się cieszyć, że nie jest tam sam, że ma z kim zwiedzać miasto, chodzić po sklepach.... że ma kogoś, kto prowadzi Go za rękę.
nie cieszę się, bo dotychczas, to ja Go trzymałam i wcale nie chcę puścić.
za 5 dni się spotkamy...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz