nadszedł czas. to koniec. to wszystko. tu historia ma swój kres.
czuję jak powoli staczam się na samo dno. nie chcę tego, nie chcę tych pieprzonych studiów. od tygodnia nie robię nic innego, tylko ryczę po kątach. spotykam się z Nim, a potem wracam do pustych ścian i płaczę. stał się dla mnie nałogiem. a ja będę teraz jak ćpun na odwyku. to takie paradoksalne. było tyle złych chwil. tyle razy On deptał moje ledwo zipiące serce, zgniatał, tłamsił, mordował swoim egoizmem i tupetem, tyle razy się bawił: robił, mówił... nie myślał. a ja zawsze tak bardzo chciałam, żeby było Mu wygodnie i dobrze. żeby był zadowolony, szczęśliwy. może za bardzo się temu oddałam? może zapomniałam przez to o sobie.
nie jestem w stanie opisać tego co czuję. dotychczas bywało marnie i beznadziejnie, ale przynajmniej bywało. a teraz co? zostanę z garstką pamiątek, z masą wspomnień. zostanę ze sobą. i z własnym umysłem, sercem, emocjami.
miałam tyle czasu... mam poczucie, że zmarnowałam 6 lat... mogłam zrobić coś... cokolwiek. jak mogłam pozwolić sobie, by to zaszło tak daleko? jak mogłam uzależnić się od drugiej osoby? przecież wiedziałam, że to tak się skończy. tak panicznie nie chcę Go stracić. mam poczucie, że bez Niego stracę wszystko, że się rozsypię na kawałki, które ktoś zdepcze. zawsze dawał mi tyle siły. zawsze mimo wszystko był. mogłam zadzwonić, wygadać się. mogłam się z Nim spotkać. mogłam cokolwiek. ...mogłam czyścić Jego okulary, które zawsze były pełne odcisków palców, kiedy On tak specyficznie tarł oczy, mogłam zganiać z Niego komary, mogłam obserwować Jego rumieńce, mogłam śmiać się z tego, że wszystko jadł do góry nogami, mogłam liczyć w głowie po kolei jego 13 pieprzyków na prawym policzku. mogłam napawać się jego entuzjazmem, kiedy ze mną plotkował lub opowiadał o czymś emocjonującym. mogłam wodzić wyobraźnią po Jego geometrycznym ciele, zatrzymując się najczęściej na wargach. mogłam trzymać Go za ręce i wysyłać do lekarza z powodu uczulenia na kredę. te szorstkie, wysuszone ręce... mogłam śmiać się po cichu z jego kiepsko dobranej fryzury uwydatniającej lekko odstające uszy, mogłam wplatać palce w Jego włosy, mogłam obserwować jak krzywi się, wypuszczając dym papierosowy, mogłam się z Nim przekomarzać i flirtować. mogłam patrzeć jak On się uśmiecha. ma tak wiele uśmiechów. ten, kiedy kłamie lub coś ukrywa, ten kiedy wita kogoś znajomego, ten kiedy jest zawstydzony i nie wie co powiedzieć, ten kiedy coś Go bawi, ten kiedy jest szczęśliwy i ten kiedy uśmiecha się do mnie.
tyle razy tak bardzo byłam na siebie zła, że kocham Go aż tak mocno, teraz już odpuściłam. pozwoliłam, żeby popłynęło. nie radzę sobie z tym co się dzieje, z tym, jak to uczucie mnie ogarnęło, jak mnie niepostrzeżenie owładnęło, omotało i przerosło. a teraz nie pozwala mi funkcjonować normalnie.
o ile łatwiej byłoby spalić ten most, wcześniej, kiedykolwiek, choćby teraz.
był u mnie przed chwilą. dał mi bukiet kwiatów. tak bardzo się pilnowałam. uśmiechałam, mówiłam, że będzie ok. a teraz pękłam. nie dam rady. nie udźwignę tego. nie chcę.
tak bardzo chciałam Go przytulić, dotknąć, powiedzieć jak mi ciężko... nie byłam w stanie. siedziałam tam sparaliżowana. dlaczego to musi być takie trudne. dlaczego ?? bez Niego już nigdy nie będzie tak samo. ja bez Niego nie umiem funkcjonować. nie dam rady. jak to cholernie boli. byłabym w stanie istnieć bez każdej innej osoby u boku, byle nie bez Niego. wiem, że zachowuje się irracjonalnie, że to wygląda tak, jakby On umarł. On żyje, to My umarliśmy. będzie przyjeżdżał.... teraz zobaczymy się dopiero na wszystkich świętych. staniemy się sobie obcymi ludźmi. On się usamodzielni, znajdzie pracę i kogoś na moje miejsce.
Tak bardzo Go kocham, dlaczego muszę Go tracić? dlaczego nie mogę Mu powiedzieć? dlaczego chociaż przez chwilę nie mogłam być szczęśliwa? nie dość, że los nie był dla mnie łaskawy, to teraz życie zabiera mi to, co w nim najlepsze.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz