sobota. a właściwie już niedziela. czwarty z rzędu zimny browar leczy kaca. dziś jest inaczej. dziś jest gorzej. czasem po prostu lepiej żyć iluzją. miałam swoją iluzję. o tym, że nie jest źle, o tym, że ich w koło pod dostatkiem, o tym, że warto i że gdzieś tak jest ten pieprzony sens. okres przedświąteczny - szał ciał. szał miłości. wokół tyle zakochanych, że na samą myśl dostaje dziwnego swędzenia. "każdy ma kogoś, kogo nie zastąpi nikt", a kogo ja mam? tak naprawdę mam tylko siebie. trzymam się. jakoś się trzymam, chociaż czuje, jak rzeczywistość przygniata mnie non stop. trzymam się... no właśnie. jakie to dziwne. zawsze się trzymałam. jakoś zawsze wracały mi siły. to takie niesamowite, że młodość nie pyta ile zniesie dusza, a dusza znosi wszystko. ale to całe zło, to przecież w największym stopniu moja wina. bo to ja mam maniakalne skłonności, do upiększania wszystkiego. ta iluzja, która gdzieś tam trzyma mnie przy normalnym funkcjonowaniu, jest jednocześnie pierwszym powodem wszystkich moich upadków. bo to tak trochę, jakbym oszukiwała samą siebie. na gadu gadu, co drugi opis ma związek z miłością. na nk jest jeszcze gorzej. aż mi ekran poróżowiał od tego wszystkiego. miłość... przekleństwo, czy błogosławieństwo? a może i jedno i drugie? miłość jest taka męcząca. człowiek musi podejmować tyle decyzji. to jak złota klatka. niby ładnie pięknie, ale ile ograniczeń! to takie jakby nie dla mnie. jak cała reszta. temat jakiegokolwiek związku jest mi tak strasznie odległy. wszystkie znajome szukają facetów na przymus. mają jakiś swoisty wścik.
---
jakiś czas temu zauważyłam, że nieuchronnie podążam w stronę maniakalno - depresyjną z lawendowym blaskiem schizofrenii.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz