cały dzień fizycznie spędziłam w galerii. było dobrze. zakupy, przymiarki, ot takie tam babskie uciechy.
gaszę papierosa.
nie miałam dziś na nic czasu, nic nie zjadłam. byłam potwornie głodna. kiedy zmierzałam w kierunku "zagrody" z jedzeniem, usłyszałam "sweet dreams", Jego imię migało mi wesoło z wyświetlacza. odebrałam. był na lotnisku, czekając, aż reszta współtowarzyszy dojedzie na miejsce. odprawę miał za dwie godziny. był taki radosny, zniecierpliwiony i skonfundowany.
czułam, że znów całe moje ciało zbiera resztki energii na tę rozmowę. zaczęłam dowcipkować, śmiać się i opowiadać mu dosłownie wszystko. i nagle zauważyłam knajpę sushi, w której niedawno byliśmy, potem kino, które gościło nas przynajmniej raz w tygodniu, podczas wakacji, a potem zobaczyłam sklep z męskimi koszulami. to tam wybrałam Mu koszulę w kolorze amarantu, na którą nie chciał się zgodzić. pamiętam to, jak dziś. i ten mój stres. "co powie Jego mama?". podobała jej się bardzo. jak mi dzisiaj powiedział, wszystkie ciotki, które zostały zawezwane a prezentację stroju na chrzciny, były zachwycone, nawet ojciec powiedział, że wygląda przystojnie.
jak we wszystkim, prawda?
i coś we mnie pękło.
straciłam zasięg i nasza rozmowa została przerwana.
straciłam apetyt.
po chwili poczułam smak krwi w ustach. uświadomiłam sobie, że boli mnie dola warga.
nie chciałam się rozpłakać. zagryzłam więc usta tak mocno, że przegryzłam sobie wargę. krew spłynęła mi po brodzie.
emocje ze mnie kipiały. miałam wrażenie, że mój mur słabości runął i przybił mnie do ziemi.
to było coś więcej niż krzyk duszy.
oddzwonił. powiedziałam Mu, że będę tęsknić, choć chwilę później, bałam się Jego reakcji.
"ja też, przecież wiesz."
obiecał mi. obiecał, że zrobi wszystko, żebyśmy się spotkali, po Jego powrocie. obiecał, że będzie o siebie dbał. włączył roaming, żeby móc mi czasem coś napisać.
obiecał, że puści mi sygnał, jak tylko wyląduje, żebym wiedziała, że jest okej.
.
.
.
.
.
czekam tak, już od paru godzin. drżąc podświadomie.
telefon milczy.
ogrom uczuć mieści się między jednym uderzeniem serca a drugim.
wtorek, 13 września 2011
poniedziałek, 12 września 2011
a goodbye kiss
dziś. nasze przedostatnie spotkanie. prawie pożegnalne.
było sympatycznie. choć niespodziewanie. mieliśmy żegnać się w sobotę. był u mnie. jak zawsze przegięliśmy z przytulaniem. czuję... ten moment się zbliża. nadchodzi nieunikniony.
sobota znów była... fajna. była spontaniczna. była radosna. była taka, jaka powinna być. ta sobota dała mi wiele nadziei. złudnych, przeklętych nadziei.
łzy same mi lecą. cóż więcej pozostało?
w sobotę byłam taka zadowolona. śmiałam się, dowcipkowałam, wariowałam. znów miałam wysyp energii. wróciłam ze spotkania bardziej przemęczona niż z niejednego egzaminu. było miło. On był miły. był rozluźniony, nawet wtedy, kiedy patrzył mi głęboko w oczy, dotykał moich włosów czy całował. powiedział, że kocha mój zapach. że zawsze euphoria ck kojarzy mu się ze mną i, że na mnie pachnie najlepiej.
"to były piękne wakacje. wakacje z Tobą. jesteś tą jedyną, wiesz?"
chciałaby móc w to uwierzyć. chciałabym, żeby to zdanie pozwoliło mi przetrwać nadchodzący czas. niestety. już nie.
dziś moje serce z każdą chwilą krzyczało Jego imię. żegnał się już ze mną. każdym słowem, każdym gestem, każdym spojrzeniem. powiedział mi już, że przyjedzie na swoje urodziny. że chce spędzić je tu. ze mną. potem opowiadał mi, kiedy spotkamy się w październiku. to było miłe. nadal byłam w Jego planach. cóż z tego, że na innych zasadach niż bym sobie tego życzyła?
przeraża mnie myśl o nadchodzącym oczekiwaniu. znów odliczać będę czas, do naszych kolejnych spotkań. znów odwoływać będę wszystko, byle tylko się z Nim zobaczyć. już za Nim tęsknię. mimo, że jest parę ulic ode mnie, zapewne pakując ubrania.
czuję, jak powoli wszystko przestaje mieć sens.
dziś na pożegnanie dostałam buziaka w czoło. liczyłam na coś obiecującego, na coś, co pozwoli mi mieć nadzieję, że te wakacje COŚ znaczyły. że Jego słowa, dotyk, pocałunki nie były na marne. że nie były chwilowym wytworem hormonów.
siostrzany cmok w czoło.
i teraz jedyne co pozostało:
CISZA.
BÓL.
BEZSILNOŚĆ.
TĘSKNOTA.
DUŻO SPOKOJU.
MIŁOŚĆ.
było sympatycznie. choć niespodziewanie. mieliśmy żegnać się w sobotę. był u mnie. jak zawsze przegięliśmy z przytulaniem. czuję... ten moment się zbliża. nadchodzi nieunikniony.
sobota znów była... fajna. była spontaniczna. była radosna. była taka, jaka powinna być. ta sobota dała mi wiele nadziei. złudnych, przeklętych nadziei.
łzy same mi lecą. cóż więcej pozostało?
w sobotę byłam taka zadowolona. śmiałam się, dowcipkowałam, wariowałam. znów miałam wysyp energii. wróciłam ze spotkania bardziej przemęczona niż z niejednego egzaminu. było miło. On był miły. był rozluźniony, nawet wtedy, kiedy patrzył mi głęboko w oczy, dotykał moich włosów czy całował. powiedział, że kocha mój zapach. że zawsze euphoria ck kojarzy mu się ze mną i, że na mnie pachnie najlepiej.
"to były piękne wakacje. wakacje z Tobą. jesteś tą jedyną, wiesz?"
chciałaby móc w to uwierzyć. chciałabym, żeby to zdanie pozwoliło mi przetrwać nadchodzący czas. niestety. już nie.
dziś moje serce z każdą chwilą krzyczało Jego imię. żegnał się już ze mną. każdym słowem, każdym gestem, każdym spojrzeniem. powiedział mi już, że przyjedzie na swoje urodziny. że chce spędzić je tu. ze mną. potem opowiadał mi, kiedy spotkamy się w październiku. to było miłe. nadal byłam w Jego planach. cóż z tego, że na innych zasadach niż bym sobie tego życzyła?
przeraża mnie myśl o nadchodzącym oczekiwaniu. znów odliczać będę czas, do naszych kolejnych spotkań. znów odwoływać będę wszystko, byle tylko się z Nim zobaczyć. już za Nim tęsknię. mimo, że jest parę ulic ode mnie, zapewne pakując ubrania.
czuję, jak powoli wszystko przestaje mieć sens.
dziś na pożegnanie dostałam buziaka w czoło. liczyłam na coś obiecującego, na coś, co pozwoli mi mieć nadzieję, że te wakacje COŚ znaczyły. że Jego słowa, dotyk, pocałunki nie były na marne. że nie były chwilowym wytworem hormonów.
siostrzany cmok w czoło.
i teraz jedyne co pozostało:
CISZA.
BÓL.
BEZSILNOŚĆ.
TĘSKNOTA.
DUŻO SPOKOJU.
MIŁOŚĆ.
Subskrybuj:
Posty (Atom)