dość dawno mnie tu nie było. ale teraz targają mną tak silne emocje, że najlepszym sposobem jest wypisanie się.
katharsis incognito i soundtrack z Twilight'a.
tutaj czuje się bezpieczna. tylko ja i mój świat puFF. ten wyimaginowany. tylko tutaj jestem jak bóg. tylko tutaj czuje się panią własnego życia.
nieustannie borykam się z problemem bezsilności. są takie momenty, że nagle tracę panowanie nad wszystkim wokół. nie znoszę tego. bo ja najbardziej na świecie lubię być potrzebna. komuś. komukolwiek. są dwa magiczne słowa, które wyciągną mnie choćby z czeluści świata puFF, piekła, czy głębokiej depresji. i nie brzmią one wcale "kocham Cię". chodzi mi o słowa "potrzebuję Cię". tak. otóż te właśnie słowa są jak lek dla mojej niespokojnej duszy. uwielbiam czuć się potrzebna. uwielbiam, jak ludzie ufają mi. jak opowiadają o swoich problemach. jak otwierają się przede mną, by móc się oczyścić. zwyczajnie wygadać.
a ja piszę. bo zwyczajnie wygadać się raczej teraz nie mam komu. brak czasu, brak ochoty, brak odwagi. bo trzeba być przecież odważnym, żeby opowiadać komuś o swoich słabościach. a ja nienawidzę okazywać słabość. zwłaszcza ostatnio. zaciskam zęby i byle do przodu. słabość jest taką ułomnością. brzydzę się słabością. bo sama tak często jej ulegam.
no ale to przez te chrzanione okoliczności. mam wrażenie, że zataczam koło. i wcale nie chodzi tylko o Niego. chodzi o przyjaciół, rodzinę... to wszystko już było.
ferie. niby czas wolny, a ja wcale tego nie czuję. co gorsza, te ferie są po prostu beznadziejne.
tak jakoś nagle otworzyłam szeroko oczy. spojrzałam wokół. zaczęłam się rozglądać i wiecie co zobaczyłam? pustkę. same przedmioty, ściany, meble. jestem sama. i co najgorsze nic nie usiłuje z tym zrobić. no bo przecież każdy ma kogoś, a ja nie będę wtrącać się na przyzwoitkę. miniony weekend był beznadziejny. spędziłam go samotnie z martini w ręku. wpatrywałam się w wyświetlacz telefonu z błahą nadzieją, że może jednak ktoś coś napisze. cokolwiek. sama chciałam zadzwonić, gdziekolwiek, ale jakoś tak po prostu było mi wstyd, prosić się o czyjąś uwagę. bo ja taka już jestem. nie lubię przypominać ludziom o własnym istnieniu. to niedobre, wiem...
nagle tak jakoś przyszło mi do głowy, że może swoją misję już wypełniłam? ludzie, którzy do niedawna byli na przysłowiowym zakręcie są szczęśliwi albo przynajmniej tak im się wydaje. może teraz ja nie jestem im już do niczego potrzebna?
otaczam się jakimś chorym murem. nic nie mówię, tylko słucham. jedynym świadkiem moich prawdziwych emocji jest komputer. chryste, jakie to żenujące!!!! zamykam się, a wcale tego nie chce.
nie jestem typem samotnika. nigdy nie byłam. dla mnie ludzie są jak tlen. niezbędni, bym mogła funkcjonować poprawnie. a teraz duszę się w pustych ścianach i rzygać mi się chce na myśl o tym, jak paskudne są moje myśli.
... napisze szczerze. jestem zła. na świat, na siebie, na okoliczności i na czas. jestem tak cholernie zła na los, że wszyscy wokół są szczęśliwi, a ja gdzieś tam stoję obok i przypatruje się z zazdrością. nadal czekam w kolejce. jestem świadoma, jak obrzydliwe emocje tłumię w sobie. ale tutaj wolno mi napisać co czuję. i nawet nie chodzi o to, że jestem zazdrosna, bo moje przyjaciółki układają sobie życia, a ja schodzę na dalszy plan. bo cieszę się ich szczęściem. cieszę się ogromnie, że są pełne energii, chęci do życia i uśmiechu. zazdroszczę im tego, że umiały podjąć słuszne decyzje. a ja jestem tchórzem. tak bardzo boję się stracić te nędzne ochłapy...
jestem zepsuta do szpiku kości. i mam tego świadomość.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz